piątek, 25 marca 2016

V Drwęca ’80.

   Rok 1980 obfitował w wiele znaczących wydarzeń, które na stałe zmieniły Polskę, Europę i Świat. Przemiany, które zachodziły w ludzkich umysłach zaowocowały licznymi, nieodwracalnymi w skutkach posunięciami, doprowadzającymi do powstania niezależnych związków zawodowych w Polsce i do podpisania umów społecznych, które doprowadziły do obalenia systemu komunistycznego, a także do wymazania z map Świata potęgi zwanej Związkiem Radzieckim.

* * * 

   Kiedy wybieraliśmy się na spływ, było lato. Lipiec 1980 roku. Piękna słoneczna pogoda sprawiała, że humory dopisywały wszystkim. Perspektywa spędzenia dwóch tygodni z dala od kłopotów dnia codziennego, poprawiała jeszcze bardziej nastroje. Wypchany po brzegi sprzętem i bagażami jelcz z przyczepą, a za nim równie wypchany ludźmi autobus, opuszczają Zieloną Górę udając się do miejscowości Bratian nad Drwęcą ( wówczas woj. Toruńskie), skąd rozpocząć się miał Ogólnopolski Spływ Hutników „Drwęca‘80”.
   Pierwszym po Bogu, czyli komandorem spływu, tym razem został Jurek.
Poznałem go na kursie dla przodowników turystyki kajakowej. Był miłym, koleżeńskim i bardzo zdolnym kursantem. Ukończył kurs z wyróżnieniem. Jakim będzie komandorem? To pytanie nurtuje wszystkich, którzy nie spotkali się jeszcze z Jurkowym dowodzeniem. Nie jest on nowicjuszem w branży spływowej. Organizuje już czwarty tego typu spływ, więc nie widać po nim, by miał tremę. Stali bywalcy wcześniejszych imprez Jurka, chwalą sobie jego przywództwo.
   Bratian. Mała łąka staje się na jeden dzień polem biwakowym i poligonem, gdzie rozkłada się kajaki i ćwiczy ramiona przed czekającym wszystkich wysiłkiem.
                                                         Drwęca - przed startem

   Na biwak zaplątało się małe kocię, stając się maskotką spływu.
Niektórym przypomniało ono pewną „damę”, która za wszelka cenę chciała zostać turystką kajakową a stała się obiektem żartów, żeby nie powiedzieć kpin. Sławę zdobywała czyniąc cuda, by zaprzeczyć zdrowemu rozsądkowi. Miała oto zwyczaj pływać z nawiniętymi na wałki włosami, by, jak to podkreślała, dobrze wyglądać na wieczornym ognisku. Nie przeszkadzało jej, że ludzie robili zdjęcia i w głos komentowali takie obrazki. Kiedyś, na bal komandorski przy ognisku, przywdziała suknię wieczorową, wzbudzając ironiczny aplauz zebranych spływowiczów. Potem krążyły wśród nich dowcipy o jej elegancji. Zwykła mawiać: „Ja wcale nie jestem taka głupia”. Te zapewnienia budziły powszechną wesołość. Jak widać początki w dziedzinie bycia celebrytą bywają niekiedy trudne.
   Siódmego lipca, rano po krótkiej odprawie, wreszcie wyruszamy.
Pierwszy etap wiedzie do miejscowości Jajkowo Trasą przez Kurzętnik. Drwęca opływa szerokim łukiem wzniesienie, na którym, z daleka widać ruiny XIII wiecznego zamku. Któż by nie skorzystał z takiej okazji. Gromadnie, więc wspinamy się na zamkowe wzgórze, skąd roztacza się piękny widok. W dole panorama pól, wśród nich wijąca się rzeka, połyskująca błękitną wodą, widać jeszcze nie zanieczyszczona przez człowieka. Krótki odpoczynek i ruszamy w dalszą drogę. Ten etap obfituje w zabytki. Mijamy właśnie Nowe Miasto Lubawskie, no i jak tu nie wysiąść z kajaka? Ruszamy w miasto! Jedni do sklepów, inni na pocztę. Jeszcze inni, żądni wiadomości historycznych udali się na zwiedzanie murów miejskich i pochodzących z XIV wieku baszt, Kurzętnickiej i Łąkowskiej. Historię kontemplujemy niejako po kawałku. Ryneczek jest czysty i schludny. Sklepy, jak na lata ciężkiej komuny, dobrze zaopatrzone. Szkoda, że tak szybko musimy opuścić to miłe miasteczko. Woła nas woda, przed nami jeszcze wiele kilometrów płynięcia. Następnego dnia wyruszamy z Jajkowa. Po kilkunastu kilometrach wpływamy przez „Bramę Brodzką” na jezioro Bachotek, najpopularniejsze z jezior malowniczego Pojezierza Brodnickiego, ciągnącego się ogromnym łukiem od Bramy Brodzkiej do Brodnicy przez wiele kanałów,  strumieni i jezior, wydaje się nieskażonych jeszcze działalnością ludzką. Nad jeziorami nieliczne ośrodki, wszystkie objęte strefą ciszy, toteż nic dziwnego, że na całym pojezierzu panuje niczym niezmącony spokój. Wody jezior bogate są w najrozmaitsze gatunki ryb, ptactwo wodne gromadnie okupuje zaciszne zatoczki i wyspy, zaś roślinność jest tu bogata i piękna. Kanały i płytsze części jezior porastają grążele i ogromnymi połaciami, kwitnące grzybienie, zwane nenufarami, pod lustrem przejrzystych wód widać moczarkę kanadyjską i liczne rośliny wodne nazywane przez nas „kapustą”. Nad Bachotkiem staliśmy dwa dni. Biwak stanął w sąsiedztwie obozu harcerskiego, na zachodnim brzegu jeziora, w lesie. Harcerze są bardzo gościnni. Użyczają nam swoje boisko do siatkówki i pozwalają korzystać z obozowej kuchni. Nie wiem, kiedy i komu wpadł pomysł do głowy, żeby ponazywać kajaki. Ochrzciliśmy je najdziwniejszymi nazwami, które obowiązkowo należało napisać białą farbą na dziobie. Ja nazwałem swój kajak „Kołchoz” od chętnie śpiewanej wówczas buntowniczej piosenki:
   "Kołchoz"

„Nad kołchozem czarne chmury wiszą,
Idzie Wania z pijaniutkim Griszą.
Wania kandydat do partii, Grisza jest członkiem K.C.
 
Stalin życie im zamienił w bajkę,
Wania ma kalosze a Grisza kufajkę.
Wania kandydat do partii, Grisza jest członkiem K.C.
 
A w niedzielę, gdy nie ma zebrania,
Do kościoła idzie z Griszą Wania,
Wania jest tam organistą, Grisza zaś służy do mszy.
 
Nad kołchozem czarne chmury wiszą,
Za kołchozem wisi Wania z Griszą.
Wania nie priniat (przyjęty – j. rosyjski) do partii, Griszu wylali z K.C.”
( autorzy nieznani)

   Powoli spływ nabiera rumieńców. Coraz częściej ktoś występuje z propozycją nowej zabawy, ta zwykle przyjmowana jest wprost entuzjastycznie. Ktoś wymyślił wielkie zawody sportowe kajakarze - harcerze. Konkurencje są raczej mało poważne. Śmiech i emocje towarzyszą nam do wieczora. Musimy teraz iść spać, bo harcerze rano wracają do swych zwykłych zajęć, my zaś wyruszamy na dobrze zapowiadającą się wycieczkę, na ponoć najpiękniejsze jezioro pojezierza – Ciche. Budzimy się o poranku. Dzień zapowiada się pochmurny, prognozy przewidują deszcz, więc zaopatrujemy się w nieprzemakalną odzież i wyruszamy. Już w połowie jeziora Bachotek zaczyna padać. Deszcz jest nieprzyjemny, zimny. Na początku nikt nie zwraca na to uwagi, bo każdy, jego zdaniem, jest dobrze przed nim zabezpieczony. Na kanale łączącym Bachotek z jeziorem Strażym, deszcz się wzmaga. Część załóg, gorzej zabezpieczonych, postanawia wrócić do obozu. Pozostaje garstka ( około piętnastu osób, w tym troje dzieci), jednak, kiedy wpływamy na jezioro Zbiczno, komandor decyduje o przerwaniu wycieczki. Chronimy się w leżącym nad tym jeziorem ośrodku wypoczynkowym. Jest tam stołówka z czynnym bufetem. Można posilić się, wypić gorącą herbatę i przeczekać, w tej chwili już ulewę. Przyznam, że ucieszyłem się z tego ogromnie, bowiem spośród wszystkich pozostałych przy komandorze, chcąc obejrzeć zapowiadane cudowności na j. Cichym, byłem najgorzej zabezpieczony przed niepogodą. Drelichowa kurtka „kangurka” z kapturem, skutecznie chroniła mnie przed potokami lejącej się z nieba wody, jedynie do końca Bachotka, potem woda wdzierała się przez szwy mocząc najpierw sweter, potem koszulę, następnie ściekając zimnym strumieniem po plecach, zmoczony zaś drelich stwardniał jak pancerz, krępując ruchy. Jako pierwszy, więc wyskoczyłem z kajaka i jak bomba wpadłem do ośrodkowego bufetu. Trzy osoby pomagały mi się rozebrać. Pomoc mojego mentora, Henia, okazała się bezcenna. Widząc mnie w opłakanym stanie, zdjął własną koszulę i dał mi ją do ubrania. Gdyby nie on i gorąca herbata z rumem, z pewnością nabawiłbym się nielichego kataru. W Zbicznie bawiliśmy ze trzy godziny. Deszcz wreszcie ustał. Komandor zdecydował, że zrezygnujemy z dalszej wycieczki. Ruszyliśmy w drogę powrotną. Niektórzy twierdzili, że wycieczka się nie udała, ja jednak ceniąc mądrość przysłów ludowych uważam, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Wprawdzie dotarliśmy tylko do Zbiczna, ale nie nabawiłem się kataru i zyskałem jeszcze jedno, jakże cenne doświadczenie. Od tej pory, nie wybierałem się na spływ nie zabierając ze sobą solidnego, sprawdzonego stroju przeciwdeszczowego.
   Kolejny dzień wita nas ciepłym słonkiem. Nieliczne cumulusy przechadzają się po błękitnym niebie i nic nie zapowiada pogorszenia pogody. Po wczorajszym, deszczowym dniu, dzisiejsze słońce wprawia wszystkich w dobre humory. Na wycieczkę na jezioro Strzemiuszczek wybierają się prawie wszyscy. Znów płyniemy przez Bachotek i dwukrotnie przemierzony wczoraj kanał oraz jezioro Strażym. Jeszcze przenoska ( przenoszenie kajaków) przez jaz, krótki odcinek kanału i wpływamy w krainę baśni. Strzemiuszczek oczarowuje nas swoim wybitnie malowniczym położeniem i czystością wody, która jest tak przezroczysta, że na głębokości kilku metrów widać podwodna roślinność. Nie wierzymy własnym oczom i żeby przekonać się raz jeszcze, jak przejrzysta jest woda, wrzucamy do niej monety, śledząc ich opadanie aż do dna. Na niewielkiej wyspie widać zamieszkałą tam parę łabędzi, które z dala wyglądają jak dwie śnieżne plamy na tle otaczającej je zieleni. Patrzymy zauroczeni na tę krainę jak ze snu, pełni podziwu i szacunku dla sił, które stworzyły tak malownicze krajobrazy. Jezioro jest niewielkie, lecz nikt nie chce wracać. Jeszcze raz wiedziemy wzrokiem po okalających toń wzgórzach, robimy zdjęcia łabędziej parze, jeszcze raz pełną piersią wciągamy w płuca czyste powietrze i jeszcze raz popadamy w zadumę. Jaka szkoda, że trzeba wrócić do obozu! 
   Tymczasem, podczas drogi powrotnej zrywa się wiatr a za plecami pojawiają się ciężkie, burzowe chmury, rezerwuary niezmierzonej ilości wody, która, jeśli się nie pospieszymy, niechybnie spadnie na nasze głowy. No i mamy niemal, że regaty wioślarskie! Wszyscy mocno nacisnęli na wiosła, chcąc wygrać wyścig z deszczem. Zziajani dopadamy namiotów i lunęło. Potężne błyskawice przecinają wieczorne niebo, a huk piorunów, zwielokrotniony echem odbitym od ściany lasu jest tak wielki, że aż ziemia drży i jęczy. 
   Pewnie myślicie, że zepsuła nam burza ogniskowe plany? Błąd! Pomysłowość ludzka nie zna granic. Grupa z zielonogórskiej „Ceramy” wpadła na pomysł, by zorganizować bal country. W gronie spływowiczów droga od pomysłu do realizacji jest krótka, toteż szybko wcielono ten pomysł w życie. Rozładowana, potężna przyczepa jelcza posłużyła nam jako „saloon”, zaś jeden z Ceramiaków oraz ja i Rysio, ze względu na brak banjo i pianina, długo w noc przygrywaliśmy tańczącym. My na gitarach, Rysio na zaimprowizowanym instrumencie nazwanym przez nas „kapslownicą”. Zbudowaliśmy go z kawałka sosnowego kijka o średnicy około czterech centymetrów i długości trzydziestu centymetrów, co kilka centymetrów powbijaliśmy gwoździe z nanizanymi na nie luźno kapslami od piwa. Drewnem uderzało się w dłoń lub udo a kapsle obijając się o siebie wydawały dźwięk perkusyjny, podobny do tamburynu. Tymi pomysłami i wspaniałą ponoć ich realizacją wprawiliśmy w zdumienie, zawsze przecież pełnych inwencji, harcerzy.
   Kolejny dzień, kolejny etap. Płyniemy wieloma kanałami, rzeczką Skarlanką i różnej wielkości jeziorami na jezioro Wielkie Partęczyńskie, nad którym, w ośrodku wypoczynkowym mamy zarezerwowane pole biwakowe na dwa dni. I  tym razem pogoda płata nam figla. Wprawdzie do ośrodka dopłynęliśmy „na sucho”, lecz nim stanął pierwszy namiot, niebo zaczęło przemakać. Lunęło. Deszcz był krótki i rzęsisty. Po ulewie szybko stają namioty. Znów świeci słońce. Wszyscy suszymy przemoknięte w ciągu ostatnich słót rzeczy. Znudzeni monotonią dnia codziennego wczasowicze przyglądają się nam z zaciekawieniem i podziwem. Stanowimy dla nich nie lada atrakcję, coś w rodzaju wędrownego cyrku... Nie mogą nadziwić się naszej energii i chęci do zabawy. Szokujemy wesołością i według ich opinii, a co gorsze, również kierownika ośrodka, zbytnią hałaśliwością. Nasze wieczorne śpiewy powodują bunt wśród wczasowiczów. Rankiem udają się gromadnie do szefa ośrodka z interwencją. Nie czekamy aż ten nas przepędzi. Sami zwijamy manatki i nim zdezorientowani wczasowicze zdołali wymóc na kierowniku konieczność wyproszenia nas z ośrodka, już odpłynęliśmy.
   Biwak nad Drwęcą

   Jeśli wspominałem kiedyś, że pierwszy etap na Radwi był trudny, to mówiłem prawdę, ale i etap, który przebyliśmy tego dnia zapadnie w mojej pamięci na zawsze. 
   Najpierw było wyczerpujące pokonywanie pod wiatr jezior Wielkiego i Małego Partęczyńskich, potem zarośniętych zielskiem i krzewami kanałów, w których z trudem odnajdywało się właściwą drogę, wreszcie wąski, niewiele szerszy od kajaków rów, z rwącym, przeciwnym nurtem. Kiedy pokonaliśmy te przeszkody, wydostaliśmy się na jezioro Głowińskie. Z tego jeziora nie ma dalszej drogi. Żeby płynąć dalej, trzeba przenieść kajaki około półtora kilometra i wodować je na jeziorze Mieliwa. Przenoska trwa długo, jest męcząca szczególnie dla mężczyzn, którzy noszą po kilka razy kajaki, chcąc wyręczyć panie.
   Umordowani do ostatniego tchu, płyniemy dalej i aż dziw bierze, że mamy jeszcze ochotę na podziwianie cudownych borów świerkowych, okalających zwartym pierścieniem całe jezioro. Znów zarośnięty kanał i wpływamy na jezioro Sosno. Na wysuniętym w głąb jeziora cyplu zakładamy biwak. Jest to najwspanialszy biwak, jaki dotychczas mieliśmy. Wygodne dla nas miejsce w pełni rekompensuje trudy całodziennej walki z wiatrem, przeciwnymi prądami i półtorakilometrową przenoską. Na tym miejscu chcielibyśmy pozostać na dwa dni. Komandor, widząc nasze proszące spojrzenia, zgadza się.
   Codzienna krzątanina przy ustawianiu namiotów i organizacji obozowiska, zajmuje nam resztę kończącego się już dnia. Jeszcze tylko ognisko, jeszcze tylko parę pieśni oraz ciekawych gawęd leśniczego i znużeni kładziemy się spać.

   Nagle, o północy, budzą przeraźliwe klaksony aut - dostawczego żuka i wożącego sprzęt jelcza. Zrywamy się wszyscy na równe nogi. Wciągając pospiesznie na siebie ubrania, pędzimy do namiotu Jurka, by dowiedzieć się co się stało? Czyżby pożar?!! Zaskoczenie jest wielkie. Ludzie biegną, lecz w tym pośpiechu nie ma ani śladu paniki. Wreszcie ciasnym kręgiem otaczamy stojącego na skrzynce „Pierwszego po Bogu” i niecierpliwie czekamy na komunikat.
   Jurek z tajemniczą miną spogląda w koło i wreszcie, gdy się uciszyło oznajmia wszem i wobec, że oto właśnie nastał nowy dzień, dzień imienin naszego wspaniałego, ulubionego przez wszystkich zaopatrzeniowca, około siedemdziesięcioletniego już Zenka. Tym alarmem i ogólną zbiórką fetujemy właśnie Jego święto. Zbiórka ta wzruszyła do głębi naszego „żywiciela”, a my
zamiast złościć się za fałszywy alarm, podnieśliśmy radosną wrzawę i trzykrotnym hip, hip, hura! Uczciliśmy imieniny kwatermistrza.
   Zenek, nie byłby sobą, gdyby w związku z taką fetą nie wymyślił czegoś atrakcyjnego, toteż już o szóstej rano urządził podobny alarm. Kiedy znów zjawiliśmy się przy samochodach, solenizant ogłosił, że na swój koszt zaprasza nas wszystkich do Brodnicy, na kufelek piwa. Nikomu dwa razy nie trzeba było powtarzać. Wpakowaliśmy się wszyscy do jelcza i udaliśmy się do odległej o
godzinę jazdy Brodnicy. W piwnicy Brodnickiego zamku jest restauracja. Zamek niestety popadł w ruinę, pozostały tylko baszta i rzeczona piwnica. Pewnie czytelnik pomyśli, że jesteśmy świntuchami, bo naraziliśmy na poważny wydatek przyjaznego nam człowieka, otóż nic z tych rzeczy! Tu liczył się tylko pomysł i dobra wola. O realizację postarali się jak zwykle wszyscy, płacąc za swoje piwo. Zenkowi pozwoliliśmy jedynie, by tradycji stało się zadość, dopłacić po symbolicznej złotówce do każdego kufla. Kwatermistrz nie zbankrutował, a my mieliśmy świetną zabawę.
   Nazajutrz przyszedł na nasze obozowisko pan leśniczy i grzecznie poprosił o pomoc. Nieopodal biwaku była szkółka leśna, na której zasadzono dęby. Młode drzewka były tak mocno zarośnięte chwastami, że świata Bożego nie widząc, niechybnie umarłyby, gdyby nie nasze pomocne ręce. Wpadliśmy więc ochoczo na ową szkółkę i każdy oplewiwszy jeden rządek, mógł odejść. Trwało to zaledwie dwie godziny i przyniosło obu stronom korzyść: Panu leśniczemu w postaci oplewionych sadzonek, nam zaś w postaci ogromnej ilości poziomek, które rosły sobie przy szkółce i pewnie nigdy byśmy się o nich nie dowiedzieli, gdyby nie spędzające sen z powiek panu leśniczemu, osty. Jeszcze nigdy w życiu nie objadłem się tak smacznymi, słodkimi poziomkami, jak wtedy. Żal nam było opuszczać Sosno, ze swoimi rybami, z których wiele trafiło na nasze patelnie, ze wspaniałym miejscem na biwak, z miłym leśniczym, któremu tak podobało się nasze wędrowne życie, że chciał popłynąć z nami i pewnie gdyby nie obowiązki służbowe, zrobiłby to. Jurkowy harmonogram był jednak nieubłagany. Wyraźnie wskazywał kolejne miejsce postoju – wieś Przerwa.
   Znów przedzieramy się przez wąskie kanały, mijamy dwa jeziora i wpływamy koło Brodnicy ponownie na Drwęcę. Rzeka jest mętna i rozlana. Trwa właśnie lipcowa powódź, spowodowana ulewnymi deszczami, które wcześniej tak nam się dały we znaki. Henio, jako główny ratownik mobilizuje wszystkie siły i środki, by zapobiec ewentualnym wypadkom. Płyniemy teraz ostrożnie, trzymając się blisko pilota. Ten z trudem odnajduje główny nurt rzeki. Często bywa tak, że płyniemy obok kopek siana, co świadczy o tym, że zboczyliśmy z głównego szlaku. Nikt nawet nie próbuje skracać drogi, choć pokusa jest wielka. Wreszcie biwakujemy na małym, nie zalanym jeszcze skrawku łąki. Komandor wyznacza nocną wachtę, by nie dać się zaskoczyć przybierającej wodzie. Nazajutrz poziom wody się obniżył, lecz rzeka jest nadal mętna i groźna. Tak będzie już do końca spływu. Spływ został skrócony, gdyż w miejscowości Dulnik, gdzie wypadł nam kolejny biwak, komandor decyduje o jego zakończeniu, motywując to bezpieczeństwem uczestników. Ponieważ pozostajemy tu przez dwa dni, robimy sobie indywidualne wycieczki do Torunia, gdzie zgodnie z planem mieliśmy dopłynąć i tam zakończyć spływ.
Na rynku starego miasta w Toruniu

   Nie wiadomo, z jakiego powodu ostatnia tak zwana „zielona” noc obyła się bez ogniska.
   Ponieważ staliśmy na wyznaczonym, leśnym polu biwakowym, leśnicy zadbali o naszą wygodę. Na obozowisku stało kilka krytych gontem wiat ze stołami i ławami. Przy jednej z nich nasza, zielonogórska grupa rozbiła namioty. Wieczorem, po kolacji zostaliśmy przy stole w pobliskiej wiacie. Przyniosłem gitarę i zaczęły się śpiewy.
   Obok ktoś włączył radio „Wolna Europa” był to wówczas jedyny sposób, na dowiedzenie się prawdy o napiętej sytuacji w Polsce. Był 18 lipca 1980r. RWE podało, że w Lublinie, piętnastego lipca, kolejarze przyspawali do szyn zmierzający do Związku Radzieckiego pociąg ze sfałszowanymi listami przewozowymi. Otóż w papierach stało jak „wół”, ze pociąg wiezie farbę, a w pojemnikach ktoś odkrył szynkę. W naszej smutnej rzeczywistości, kiedy w sklepach, na tak zwanym wolnym rynku można było kupić tylko ocet, odkrycie było szokujące. Nic więc dziwnego, że wywołało takie gwałtowne reakcje ludzi. Władze próbowały to ukryć, toteż dopiero Wolna Europa wyjawiła tę sprawę. 
   W narodzie zaczęło wrzeć. Nie domyślaliśmy się, że oto na naszych oczach zaczyna się rozpadać „potwór na glinianych nóżkach” czyli socjalizm.
   Przejęci tym co usłyszeliśmy, zaczęliśmy podśpiewywać na patriotyczno - buntowniczą nutę, przepijając raz po raz tym, co komu w plecaku zostało, a było tego sporo i to w dużym asortymencie. Po wypiciu kolejnego kieliszka, (podobno, bo zadziałało to piorunująco na moja pamięć) wstałem od stołu, wgramoliłem się na pobliski pniak i wiedziony patriotycznym uniesieniem odśpiewałem hymn państwowy, po czym pozwoliłem się zanieść do namiotu. Rano słyszałem tylko „tupot białych mew”, ale uniesienie patriotyczne zostało.
    Spływ dobiegł końca, a my pociągiem z Torunia wróciliśmy do domów.

   Z Jurkiem i jego rodziną zaprzyjaźniłem się na tym spływie, a
przyjaźń ta przetrwała próbę czasu i trwa do dziś.

0 komentarze:

Prześlij komentarz