środa, 30 listopada 2016

Zamek w Siedlisku

   Płynąc Odrą z Nowej Soli do Bytomia Odrzańskiego, po jakichś dziesięciu kilometrach, mija się lewą burtą ruiny zamku w Siedlisku.
Ruiny zamku w Siedlisku, widok z Odry

   Zamek ten założono z nadania króla Henryka III w 1298 roku.
Pod koniec XVI wieku, budowla, wraz z wsią, stały się własnością niemieckiego rodu Schoenaich zmieniała się również nazwa od łacińskiej Sedlscho, przez czeską Karlatt po niemiecką Caroltath. Ta ostatnia obowiązywała do końca II wojny światowej.


Widok na ruiny od strony Bytomia Odrzańskiego

   Ta piękna siedziba szlachecka, która przetrwała wieki, nie oparła się niszczycielskiej działalności Armii Czerwonej. W 1945 roku, po przejściu frontu, zorganizowano tam na trzy miesiące szpital polowy, kiedy front odsunął się na zachód, szpital zlikwidowano, a zamek wysadzono w powietrze,i spalono.

Tak wygląda obecnie skrzydło południowe.
a tak zachodnie
Aż strach poruszać się po tych ruinach

Godne podziwu, piękne portale
 Ocalał właściwie tylko budynek bramny, oraz...
  ... budynek na wschodniej pierzei dziedzińca z kaplicą zamkową.
Kaplica
Jeszcze rzut okiem na południowe skrzydło od strony zewnętrznej
i pozostałości po baszcie
Z zamku można wyjść przez pozostałości, niegdyś wspaniałego parku zamkowego, kierując się w stronę Odry. Przejście przez fosę należy znaleźć w gęstwinie zarośli.
Jednak z drogi, prowadzącej z Nowej Soli do Sławy (kiedyś, przez zburzeniem mostu, także do pobliskiego Bytomia Odrzańskiego), widok zamku jest nadal imponujący.
Widok z drogi.
   Po spaleniu przez Sowietów zamek popadł w ruinę. Nikt nie wie, gdzie podziały się bogate zbiory antyków i dzieł sztuki. Prawdopodobnie zostały zagrabione przez sprawców pożaru, który miał zamaskować grabież. Dzieła dopęłnili mjiejscowi szabrownicy, wyciągając z budowli resztki niedopalonego drewna, wykorzystując cegły, jako budulec.
   W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku zainteresował się ruinami szczep harcerski Makusynów, to dzięki staraniom harcerzy oba ocalałe budynki, przetrwały do dnia dzisiejszego, w formie, jaką możemy zobaczyć. Niestety, z powodu braku funduszy, renowację zarzucono, budynek przeszedł w ręce prywatnego przedsiębiorcy, który małymi kroczkami usiłuje ratować to, co zostało.

wtorek, 29 listopada 2016

Bocian czarny

   Wielokrotnie już chwaliłem bogatą przyrodniczo Odrę, szczególnie najbliższy memu sercu, jej środkowy bieg. Bogactwo przyrody na tym odcinku widać gołym okiem.
   Nie trzeba specjalnego trafu, żeby spotkać tu bociana czarnego, gatunek niezwykle już rzadko spotykany w naszym kraju. Bociany te, w przeciwieństwie do ich kuzynów, białej odmiany, stronią od ludzi i budują gniazda w ostępach leśnych. Są bardzo płochliwe i unikają kontaktu z osobnikami naszego gatunku. Na zdjęciu, spotkany na Odrze w okolicy Bytomia Odrzańskiego, żerujący między główkami ptak.

Bocian czarny

piątek, 25 listopada 2016

Wygodnym baksztagiem~01. Od czegoś trzeba zacząć


Całe to zamieszanie z żeglarstwem powstało na skutek dziwnego zbiegu okoliczności. Na każdym, dłuższym spływie kajakowym, pewnego dnia następuje kryzys. Cechuje go zniechęcenie do podejmowania wysiłku fizycznego. Towarzyszy temu niekiedy uczucie apatii. Nie twierdzę, że przydarza się to bezwzględnie każdemu, ale jak zdołałem się zorientować, jest to zjawisko na tyle częste, że można pokusić się o stwierdzenie, że jest powszechne. Nic w tym dziwnego. Podejmowany niemal każdego dnia wysiłek, bez względu na pogodę, stan emocjonalny i fizyczny uczestnika spływu, sprawia, że w pewnym momencie następuje zjawisko „zmęczenia materiału”. Prawie na każdej, dłuższej imprezie kajakowej, miewałem takie „ataki” niechęci do wszystkiego.

Pewnego razu płynąłem przez jezioro Charzykowskie na szlaku Brdy. Był to już któryś dzień spływu. Pamiętam, że wiało, jak zwykle „w mordę wind” ( Rowerzyści i kajakarze mają tak bardzo często). Zmagałem się więc z wiatrem przy tym opadły mnie wszystkie siły, bo złapał mnie właśnie kryzys. Taplam się więc z tymi wiosłami, niechętnie zostawiając je za sobą w rytmie ciap-chlap, ciap-chlap. W głowie kompletna pustka, jakby ktoś wyprał obie półkule, zostawiając tylko podstawowe, przydatne kajakarzowi funkcje motoryczne. W pewnym momencie obok mnie przepłynęła z szumem i lekkim łopotem przedniego żagla, spora, kabinowa żaglówka. Takiemu to dobrze! Zaświeciło mi się w głowie. Ta myśl kołatała się we mnie do końca spływu, a podsycona została na rozległym Zalewie Koronowskim, gdzie sami skorzystaliśmy z pomyślnie wiejącego, z wygodnego baksztagu (dla niewtajemniczonych, to wiatr wiejący skośnie od strony rufy). Zbiliśmy się w niewielką, kajakową tratwę i postawiliśmy jako żagiel, tropik od namiotu. Płynęliśmy tak długo, jak długo wiatr wiał z korzystnego kierunku, czyli do momentu kiedy musieliśmy skręcić.  Udało nam się pokonać w ten sposób, nie ruszywszy nawet wiosłem,  niemal trzy czwarte zalewu. Zasiane na Charzykowskim ziarno, wzeszło na Koronowskim i zaczęło się rozwijać po powrocie do domu. 
Jak podjąłem trud wyszkolenia żeglarskiego opisywałem już w części kajakowej „Wiosłem na wodzie pisane”. Przypomnę, przytaczając cytat z XX rozdziału:
...Następny etap wiódł z jeziora Końskie na jezioro Witoczno. Po drodze mijaliśmy inne piękne jeziora: Szczytno i Charzykowskie, duże jeziora, na których pojawiły się liczne żaglówki. Stały się one inspiracją do moich kolejnych marzeń. Pomyślałem sobie, że ujarzmianie dwóch żywiołów naraz, wiatru i wody, musi być bardziej ekscytujące niż ujarzmianie samej wody w kajaku. Ta myśl zakiełkowała we mnie tak mocno, że niebawem wzeszła niczym świeży pęd, pęd ku nowej przygodzie. Postanowiłem zapisać się na kurs żeglarski, by zdobyć stosowne uprawnienia do prowadzenia żaglówki.”
i jeszcze jeden cytat:
Kto dotąd czytał uważnie wie, że kiedy płynąłem przez jezioro Charzykowskie, zapragnąłem zostać żeglarzem. Marzenia, by się spełniały, muszą być właściwie karmione, toteż znalazłem wspólnika do ich snucia. Został nim Genio „Geniowaty”. Obaj marzyliśmy o dalekich rejsach i podróżach śródlądowymi drogami wodnymi, o których wiedzieliśmy, że oplatają całą Europę. Snuliśmy plany o specjalnym katamaranie i nawet zakupiliśmy do niego jakiś silnik od motoroweru, który miał napędzać koło łopatkowe, usytuowane z tyłu tego pojazdu wodnego. Inspiracją do snucia tych marzeń było pewne zdjęcie wykonane na rzece Pisa. 
Nie wiem, czy ktokolwiek z was zauważył pewną prawidłowość: Ilekroć pojawia się w człowieku jakaś potrzeba, czy to zaradzeniu jakiemuś kłopotowi, czy to uzyskania pomocy w jakimś dziele, zawsze pojawia się skądś podpowiedź rozwiązania problemu, albo znajdzie się ktoś chętny do pomocy. Tak też stało się w tym przypadku. Jurek H. Usłyszawszy o moim pomyśle rozszerzenia zainteresowań wodniackich o żeglarstwo, zaproponował pomoc. Po powrocie do domu podesłał mi harmonogram szkoleń żeglarskich różnych klubów, w tym klubu żeglarskiego przy fabryce kotłów DOZAMET z Nowej Soli. Skorzystałem z propozycji i uiściwszy należne wpisowe oraz opłatę za kurs, zapisałem się na szkolenie. Kierownikiem tego kursu był kapitan jachtowy J.Gniłka. Pan w słusznym już wieku i ze znakomitą reputacją świetnego instruktora, cechującego się dużymi wymaganiami w stosunku do kursantów. Surowego, ale bardzo rzetelnie szkolącego. Rzeczywiście, prowadzone przez wykładowców pozyskiwanych nie tylko z kadry wywodzącej się z klubu, ale też z zewnątrz, zajęcia były ciekawe, a ja i moi współkursanci, wynosiliśmy z nich naprawdę dużo.
 
Kurs podzielono na dwie części: Teoretyczną, która trwała właściwie przez cały okres jesienno- zimowy 1987/1988 roku. Zajęcia kończyły się pod koniec lutego. Potem, w maju odbyła się druga część, praktyczna na jeziorze Sławskim. Zakwaterowano nas w ośrodku wypoczynkowym Dozametu w Lubiatowie. Baza żeglarska znajdowała się nieopodal, nad zatoką Lubiatowską. Mieliśmy własny pomost, nawet dwa pomosty. Kilka domków campingowych, i kilka pokoi w ośrodku. Do dyspozycji dwie łodzie dwumasztowe z ożaglowaniem Marconi typu TRENER, Jedna DZ (dwumasztowa z ożaglowaniem gaflowym), kilka popularnych łodzi typu OMEGA oraz jedną kabinową typu ORION. Kandydaci do stopnia żeglarza, pływali na Omegach i Orionie, pretendenci do stopnia sternika jachtowego, praktykowali na Trenerach i DZ-cie. Prócz zwykłego ćwiczenia w kilkuosobowych grupach, rozmaitych zwrotów, przy różnych kierunkach wiatrów, ćwiczeniu przybijania do boi, pomostów, uczyliśmy się też wydawania komend załogantom, obsługującym takielunek. Nauka trwała cały tydzień. Kończyły ją regaty, oceniane przez komisję egzaminacyjną. Potem był egzamin teoretyczny, przy którym ten na prawo jazdy samochodowe, wydawał się bardzo łatwy.
  
Zakończenie kursu i wydanie świadectw odbyło się w stołówce ośrodka. Było niezwykle uroczyste. Kadra urządziła dla nas bankiet. Zasiedliśmy za stołem. Zaczęły się szanty śpiewane przez zespół. Zabawa trwała prawie do rana.
Do dziś wspominam niektóre „przykazania” kapitana Gniłki. Mawiał on:” Uczcie się słownictwa – (żargonu żeglarskiego), byście znalazłszy się w towarzystwie żeglarzy, wiedzieli, o czym mówią i potrafili wziąć udział w ich rozmowie”. Mawiał też, że każdy żeglarz powinien w miarę możliwości znać i stosować etykietę żeglarską, gdyż jest ona pomocna także w życiu prywatnym. Bardzo wziąłem sobie do serca te maksymy i staram się do nich stosować.
 
Kapitan Gniłka już dawno odszedł do Hilo, a w moim sercu pozostała głęboka wdzięczność za wiedzę, którą mi przekazał.
 
Wdzięczny też jestem Jurkowi, za pomoc w odnalezieniu właściwej drogi na dobry, rzetelnie prowadzony kurs.
Dokument, zwany patentem żeglarskim, otrzymałem, na podstawie przedstawionego świadectwa ukończenia kursu, po kilku tygodniach.
Niestety Geniowi nie udało się skorzystać z takiej okazji. Zmienił zainteresowania i obecnie hoduje bardzo ciekawe, rzadkie i piękne ptaki. Życie podsuwa niekiedy zaskakujące rozwiązania!
 
Nadeszło lato 1988. Zakład Energetyczny w Zielonej Górze dysponował kabinowym jachtem żaglowym typu Conrad 600. Była to ( teoretycznie) niewywracalna, kilowa łódź z ożaglowaniem typu Marconi. Stacjonowała przy pomoście LKŻ w Sławie. Wspomniany już w „Wiosłem na wodzie pisane” Jan (zwany przez przyjaciół Jasiem) był przewodniczącym sekcji żeglarskiej koła PTTK Energetyk. Poprosiłem go o zapisanie mnie do kolejki korzystających z jachtu. Najpierw popłynąłem raz, w weekend, potem kilkakrotnie udawało mi się korzystać z łodzi w niedzielę, aż wreszcie dostałem ją na cały tydzień.

Conrad przy pomoście LKŻ w Sławie




Pływałem najczęściej z Ulą, choć ta nie miała pojęcia o żeglowaniu i zwykle, kiedy szliśmy w bajdewindzie (przy wiatrach wiejących po skosie od dziobu), a łódź posuwała się do przodu w znacznym przechyle, Ula unikała wyjścia na kabinę, by na przykład zrzucić fok ( przedni żagiel), ale z chęcią obsługiwała z kokpitu szoty. Powoli wdrażałem ją do pływania pod żaglami. Szło opornie, ale, jak się to mówi kolokwialnie – do przodu.
Pod koniec sezonu, we wrześniu, ktoś mi doniósł, że na jeziorze Niesłysz jest do sprzedania mała żaglówka kabinowa typu MAK 444. Natychmiast zapałałem, żądzą posiadania takiej łodzi. Tak prawdę mówiąc, to jakiejkolwiek, byle tylko móc niezależnie, bez kolejki pływać.

 
Spełniłem pierwsze marzenie. Kupiłem tę łódź. Miała na imię UFO.

Popływaliśmy nią do końca sezonu żeglarskiego, który trwał dla nas prawie do listopada. Musiałem jakoś ją zabezpieczyć na zimę. Tu również pomocny okazał się Jurek. Pomógł mi pożyczyć od znajomego przyczepę, za pomocą której przewiozłem jachcik do hangaru pod blokiem.
Wiosną, po burzliwej naradzie z Ulą, sprzedałem go. Doszliśmy do wniosku, że kabina jest bardzo niewygodna, bo jeszcze mniejsza od namiotu, nazywanego przez nas pogardliwie „psią budą”. Pomyśleliśmy, że kiedyś, kiedy będzie nas już stać, kupimy sobie większą łódkę. Znów nie miałem czym pływać. Pozostały nam więc teraz tylko czartery.
W tamtych czasach istniały firmy czarterowe przy PTTK lub klubach żeglarskich, ale żeby wynająć jakąkolwiek łódź kabinową trzeba było legitymować się patentem sternika jachtowego. Patent żeglarza, okazał się za mały.
Kontakty z klubem Dozametu przydały się. Zapisałem się jesienią na kolejny kurs, tym razem podwyższający kwalifikacje żeglarskie. Znów zajęcia teoretyczne trwały od października 1988 do lutego 1989 roku, i znów w maju odbyły się zajęcia praktyczne na j. Sławskim. Zmieniła się tylko obsada kadrowa i koledzy w łodziach, już dwumasztowych, z obsługą bezana (żagla na tylnym maszcie). Zmienił się też mój stan cywilny, bowiem w kwietniu tego roku stanęliśmy z Ulą na ślubnym kobiercu.
Po otrzymaniu patentu sternika jachtowego, postanowiłem po raz pierwszy wyczarterować jacht żaglowy. Wybór miejsca był nieprzypadkowy. Augustów. O tym już w kolejnym rozdziale.



piątek, 18 listopada 2016

Muzeum Kamienia

   W zabytkowej baszcie, będącej elementem murów obronnych Kamienia Pomorskiego powstało szczególne muzeum.


  Jego właściciele i twórcy, sami przyznają, że inspiracją do stworzenia placówki muzealnej, przedstawiającej zbiory minerałów i kamieni, a także multimedialnej opowieści o dinozaurach, w sali, w której usytuowano szkielet najgroźniejszego przedstawiciela tych prehistorycznych gadów - tyranozaura, była nazwa miejscowości Kamień Pomorski. Podobno podobna placówka znajduje się w Szklarskiej Porębie.

 Gablota z agatami
Tak wygląda popularny gips!

   Byłem tam i zachęcam do zwiedzenia tego przybytku. Wspaniałe wrażenia, zwieńczone krótkim pobytem na baszcie, skąd rozciąga się wspaniały widok na Zalew Kamieński i całe miasto.

Fragment widoku z baszty. Zdjęcie z roku 2007

wtorek, 15 listopada 2016

Jeździec na brzuchu konia

   Praga, stolica Czech potrafi zachwycić dobrze zachowanymi, zadbanymi zabytkami, czystością i dbałością o turystów. Czasami warto jednak zejść z głównego traktu turystycznego, by zobaczyć coś naprawdę ciekawego.
   W jednej z galerii handlowych, nieopodal Pl. Wacława znajduje się taka oto rzeźba, wisząca pod kopułą.


 Ciekawe, co autor miał na myśli?

piątek, 11 listopada 2016

Odrzańskie reminiscencje




    Kucyk stał w cigacickim porcie gotowy do drogi. Na rufie powiewała dumnie bandera.

Bandera na jachcie KUCYK

   Niedawno dokonano mu wymiany silnika na nieco większy i czterosuwowy. Teraz ma całe trzydzieści koni mechanicznych do swojej dyspozycji. Nie, nie stał się kucykiem wyścigowym. Nadal jest statecznym, spacerowym stateczkiem. Kucyk dostał też nowy tent nad kokpitem, dzięki czemu, jego pan nie musi już prowadzić go w strugach deszczu lub w upalnym słońcu.


   Kucyk lubi się przemieszczać i lubi spotykać inne statki po drodze. Najbardziej jest dumny z tego, kiedy mija się z zawodowcem.
   Pewnego majowego dnia, jego pan wymyślił, że opłynie ten nowo zainstalowany silnik. Kucyk zarżał po swojemu i z wdziękiem opuścił swoją stajnię, czyli port w Cigacicach. Kiedy wychodził na Odrę, ponownie zarżał z cicha, jakby ucieszył się z tego widoku. Razem z jego panem, pana żoną i córką popłynęli do ulubionego ich miejsca, ujścia rzeczki Ołobok do Odry. Było miło.

 Ołobok wpada w objęcia Odry

    Lekki wiaterek wiał od rufy wspomagając te trzydzieści koni mechanicznych. Ochoczo parli do przodu, by w półtorej godziny pokonać osiemnaście kilometrów dzielące port w Cigacicach od ich celu. Słońce, choć chyliło się już ku zachodowi, paliło nadal mocno i świeciło sternikowi w oczy. Kucyk miło wspominał pana Józia, który pomógł mu w odzyskaniu wigoru i uleczył jego chore kopytka (czyt.–naprawił uszkodzoną spodzinę silnika). Rwał więc do przodu, co kucyk wyskoczy i chętnie wyglądał zza każdego meandra rzeki w przyszłość.

    Ołobok, to czysta rzeczka wpadająca na 489 kilometrze do Odry. Wokół tej rzeczki rosną stare wierzby płaczące, olchy, dęby, brzozy i wiele innych gatunków drzew. 

 Tam śpiewają ptaki

W ich konarach gnieżdżą się liczne gatunki ptaków śpiewających, a na łęgach, w porastających je trawach można spotkać cietrzewie, kuropatwy, także dziko żyjące bażanty. Jeden z nich porwał się z trawy wprost spod nóg spacerujących tam pana Kucyka i jego córki, tak że się ogromnie wystraszyli.

 
Dalej dzięcioł wystukiwał swoje perkusyjne „kawałki”.


   Ocean traw pochylał się przy lekko wiejącym wietrze. Bukiety dziko rosnących róż, także dzikiego bzu urozmaicały krajobraz. 


Wokół roznosiła się niebiańska woń, jakby ktoś uperfumował powietrze. Nad wszystkim pochylało się błękitne, nie skażone nawet najmniejszą chmurką niebo.    
   Gołąb z lotów, zobaczywszy człowieka, postanowił odpocząć chwilę, czując się w jego towarzystwie bezpieczny. Wokół latały myszołowy i rybołowy. Mógłby się stać łatwym ich łupem, toteż przezornie wolał odpocząć w zasięgu ludzkiej jurysdykcji.


   Napił się wody, chwilę posiedział na przyziemnej gałęzi i odfrunął, spełnić swoja gołębią misję.
   Jakiś statek w pośpiechu minął przycumowanego Kucyka, tak, że nie zdążyliśmy poznać nawet jego nazwy, widać bardzo spieszył się do Szczecina.
   Następnego dnia, około dwunastej w południe, pan Kucyka postanowił się przemieścić i cmoknął na swojego rumaka, ten ochoczo wysunął swój dziób w kierunku płynącej nań wody i ruszył stępem w górę rzeki. Ponieważ nikomu, nigdzie się nie spieszyło, więc z szybkością spacerową około 5 km/godzinę płynęliśmy w stronę Cigacic.
    Nagle zza zakrętu, w dole rzeki wyłonił się jakiś statek. „Zawodowiec” skonstatowaliśmy. Gdy się nieco zbliżył, poznaliśmy charakterystyczną sylwetkę pchacza. Szedł z dużą prędkością pod prąd. Po chwili zdołaliśmy poznać specyficzny, znajomy nam „kurnik” a wręcz „kurniczek”(to taka mała, dodatkowa, podnoszona na wysięgniku, sterówka) pana kapitana Sz. Tak, to był „Domil-2”.

doganiający nas pchacz
 Przy wyprzedzaniu, jego sternik (a nawet dwaj, bo jeden był w sterówce właściwej, drugi we wspomnianym „kurniczku”) pomachali do nas przyjaźnie dłońmi. Ponieważ czujemy się współtowarzyszami, wodniakami, również przyjaźnie odmachaliśmy rękoma.


    Po drodze do swojej stajenki, Kucyk mijał jeszcze trzy łódki. Jedną żaglówkę i dwie motorówki, płynące w dół rzeki. To były równie sympatyczne spotkania.
    Całą eskapadę, wszyscy: nasza rodzina i ukochany Kucyk uznali za bardzo udaną. Najbardziej ucieszył się pan Kucyka, kiedy zajrzał po powrocie do baku i stwierdził, że nowy silnik zużywa znacznie mniej paliwa od poprzedniego, przy tym jest jeszcze cichszy i nie wydziela niemiłego zapachu. Tak więc wszyscy wrócili do domu wypoczęci i szczęśliwi.


wtorek, 8 listopada 2016

Kazimierz nad Wisłą

   Każdemu turyście, który wejdzie na Rynek w Kazimierzu Dolnym, rzucają się w oczy bogato zdobione, bliźniacze kamienice braci Przybyłów. Wybudowano je w XVII wieku. Fasady zdobią płaskorzeźby patronów właścicieli: świętych, Krzysztofa i Mikołaja.


piątek, 4 listopada 2016

Majowy weekend ' 2014

   2014 rok był dla nas rokiem szczególnym, gdyż pod koniec kwietnia tego roku wypadała 25 rocznica naszego ślubu. Postanowiliśmy uczcić tę, bądź co bądź, niecodzienną okoliczność, jakąś rodzinną wycieczką. Wybór padł na Ojcowski Park Narodowy. Prezentuję obszerną relację z tej wędrówki.