piątek, 26 sierpnia 2016

XXVI Ostatni taki spływ

   Z grupą „Pelikany” z Ostrowa Wielkopolskiego spotykałem się już dwukrotnie. Nawiązałem nawet kilka miłych kontaktów. Kontakty te trwały dość długo, jak na czas korespondowania za pomocą listów pisanych odręcznie i wysyłania ich pocztą.
   Prosna, jak zawsze, płynęła sobie spokojnie, łukiem omijając Wieruszów. Znane środowisko, znane miejsce rozpoczęcia imprezy.
   Zachęciłem do wzięcia udziału w XXV jubileuszowym spływie kajakowym „Prosna 91” swoich przyjaciół – Jolę i Ignaca. Spływ był wczesny, majowy. Zaopatrzyliśmy się wszyscy w ciepłą odzież i na wszelki wypadek wzięliśmy też promiennik nakręcany na butlę turystyczną. Jola i Ignac mieli świetny namiot. Dwie sypialnie, które wielkością nie różniły się niczym od naszego „Rumuna”, dodatkowo łączył je wspólny tropik poszerzony o obszerną werandę, ze wszystkich stron osłoniętą.
   Wyruszyliśmy po południu z Zielonej Góry. Tym razem Ignac prowadził swoją skodę, ciągnąc moją przyczepkę z bagażami i kajakami. Skoda przez większą część drogi sprawna, w okolicy stawów Milickich zbiesiła się. Zaczęła dymić i prychać. Okazało się, że nawaliła chłodnica. Jest zakamieniona, orzekł Ignac, zawodowy kierowca i mechanik. Wobec takiej diagnozy powstał dylemat: Jechać dalej, czy wracać. Postanowiliśmy jechać dalej i wszędzie, gdzie to możliwe dolewać wody w miejsce tej, która wyparowała. Wszystkie przydrożne rowy, stawki i kałuże poznaliśmy ze szczegółami. Było już bardzo późno, kiedy dotarliśmy do Wieruszowa. Zaraz też ulokowano nas w jakimś domku campingowym, a w świetlicy tuż obok odbywała się powitalna biesiada. Wciągnęliśmy się natychmiast w ten klimat wodniackiej imprezy i zaraz też poszły w ruch gitary i inne instrumenty. Nie wiem czy dane nam było pospać ze dwie godziny. Spływ musiał rozpocząć się punktualnie. Na start zaproszono bowiem oficjeli.
   Rzeka niosła nas chyżo, my, choć trochę zmęczeni, pomagaliśmy ochoczo nurtowi pchać nasze kajaki wiosłami. Krótko płynęliśmy. Widać organizatorzy przewidując taką sytuację, postanowili dać nam wytchnienie przed czekającą nas nazajutrz kolejną imprezą.
   Dziki biwak, bez ogniska, za to długa, dobrze przespana noc, wpłynęła doskonale na nasze humory.

Na mecie etapu

   Po drodze Artek, Tadziu W., Rysiek P. oraz Krystian N. opowiadali o losach tych ziem podczas zaborów, o Powstaniu Wielkopolskim o pszczołach i ich hodowli o istniejących na tych ziemiach do dziś klasztorach i o tym jaki miały wpływ na niesienie polskości podczas nocy zaborów. Organizowano też liczne konkursy z nagrodami. Punktacja zdobyta w tych konkursach liczona była do klasyfikacji ogólnej. Konkursy sprawnościowe, także kajakowe, quizy historyczne i krajoznawcze odbywały się przy prawie każdym z licznie występujących tu młynów wodnych. Przy jednym z nich, na dolnej wodzie Jola z Ignacem mościli się już w swoim kajaku, po dokonaniu przenoski, gdy ten znienacka się wywrócił. Śmiech na brzegach i niepewność. Ja wiedziałem, że Jola nie umie pływać. Na szczęście dno było blisko. Oboje ociekający wodą wyszli na brzeg. Podzieliliśmy się z nimi naszymi suchymi ciuchami, bo własne mieli w bagażach, a te pojechały do Śmiłowa samochodem. Pół dnia w mokrych ubraniach, przy niskiej temperaturze... Nie wyglądało to dobrze. Pośród braci turystycznej istnieje jednak rodzaj solidarności. Każdy zrezygnował z jednej części garderoby, by ubrać nieszczęśników. Zdrowo dopłynęli do mety. Grabów nad Prosną, gdzie odbyła się ta przypadkowa kąpiel, Ignac i Jola zapamiętają sobie do końca życia. Do dziś wspominają ten incydent, ale zawsze z dużą wesołością.
   W Śmiłowie też zaskoczenie. Znów biwakujemy na terenie dworu. Budynek został już rozebrany całkowicie. Pozostał tylko pusty ogród i park. Postawiliśmy namioty w ogrodzie. Krystian Przywiózł nyską pieczonego barana. Podgrzany na ogniu rozsiewał wokół smakowitą woń. Zaraz też zaczęliśmy się wszyscy ustawiać w kolejce po ten specjał. Tadziu z Artkiem sprawiedliwie rozdzielali porcje mięsa oraz bejcy, w której to mięso się piekło. Przyznam, że nigdy wcześniej nie jadłem baraniego mięsa, ale to wydało mi się wyśmienite. Żeby jednak taki baran nie pomyślał, że go pies zjadł, należało popchnąć to mięsko jakimś napojem wyskokowym. Impreza przeciągnęła się do późnej nocy i odbyła się w przedsionku naszego namiotu, bowiem ta noc okazała się wyjątkowo zimna. Mróz sięgał minus sześciu stopni. Ustawiony w przedsionku promiennik działał do rana, a my spaliśmy we wszystkim co mogliśmy ubrać na siebie, włącznie z kurtkami. Czy taki spływ da się zapomnieć?
   Pożegnawszy się rano ze wszystkimi udaliśmy się w drogę powrotną do domu. Wcześniej jednak nabraliśmy we wszystkie pojemniki wody, żeby nie odwiedzać już przydrożnych rowów.

   To była ostatnia impreza kajakowa w której brałem udział. Zdarzało się czasami skorzystać przez chwilę z okazji i popływać kajakiem, ale generalnie zmieniłem środek wodnej lokomocji na większy.
   Wciąż jednak w duszy gra mi kajakarstwo. Marzenia, jeśli się bardzo pragnie, potrafią się spełniać.

„Ogniska już dogasa blask, braterski splećmy krąg
W wieczornej ciszy, w świetle gwiazd, ostatni uścisk rąk
Kro raz przyjaźni poznał smak, nie będzie trwonił słów
Przy innym ogniu, w inną noc, do zobaczenia znów...”
( fragment utworu „ Pieśń Pożegnalna”)


KONIEC

   Za tydzień zapraszam do przeczytania epilogu.

XXV Stare po nowemu

   Nastało nowe! Zmieniała się polska rzeczywistość. Ludzie brali swój los we własne ręce. Co mogło, prywatyzowało się. Najpierw handel, potem usługi (choć te w znacznej części należały już do prywatnych właścicieli) Przy parkingach drogowych powstawały grille, bary szybkiej obsługi. Nowe stacje benzynowe. Z zachodu zaczęto sprowadzać samochody. Najczęściej wysłużone już graty, ale i tak wydawały nam się luksusowe w porównaniu do naszych rodzimych, od lat tłuczonych fiatów małych i dużych. Tylko polonez wydawał się nadal autem mogącym sprostać zachodniej konkurencji.

   W Jeleniej Górze PTTK stało mocno. Pan Andrzej S. był świetnym organizatorem imprez wodniackich. Potrafił wykorzystać do organizacji spływu wojsko, zarówno polskie, jak i stacjonujące jeszcze w Świętoszowie sowieckie. Na Międzynarodowy Spływ Kajakowy Bobrem z Lwówka do Żagania przybyli uczestnicy z Polski, Węgier, Niemiec, Czechosłowacji, Białorusi, Ukrainy i Rosji. Jednym słowem spływ liczny i rzeczywiście międzynarodowy.

 Lwówek. Chapacze na starcie.

   W Lwówku zjawiła się ekipa telewizyjna. Potem w wiadomościach wieczornych ukazała się informacja o tym, że właśnie wystartował nasz spływ.
   W Bolesławcu przywitano nas radośnie kolorowymi racami. Teren ośrodka OSIR zarezerwowany był wyłącznie dla nas. Była wielka scena, na której występowały zespoły artystyczne z Bolesławca. Potem wyświetlono na zaimprowizowanym na tej scenie ekranie film „Seksmisja”. Gwar i dudnienie głośników słychać było do późna w nocy.
   Zapalono główne, oficjalne ognisko ale atmosfera była jakaś drętwa, nie kleiły się dowcipy, niechętnie podejmowano też śpiewy. Uczestniczący w spływie pod wodzą Waldka P. „Chapacze” z Zielonej Góry, zapalili z boku swoje własne ognisko. Zaczęliśmy śpiewać. Głosy były gromkie, więc słychać nas było dość daleko. Po chwili zaczęli nas wspierać uczestnicy z zewnątrz. Zaraz potem ognisko oficjalne płonęło sobie samo. Nasze, filialne, zabłysło za to radośniej. Zabrzmiały wesołe śpiewy, chóralnie skandowane hasła zamiast oklasków, posypały się dowcipy, a po nich niosły się w niebo gromkie śmiechy. Trwało to do późna w nocy. Następnego dnia organizatorzy zrobili ukłon w naszą stronę i poprosili, byśmy po występie zespołu żołnierzy radzieckich, zorganizowali ognisko, przy którym oni też będą mogli się ogrzać. Niestety ich oficerowie byli innego zdania. Nielzia! Powiedzieli i odstawili zespół do koszar. Zostaliśmy sami. 
   Daliśmy upust swoim twórczym inwencjom. „Nad kołchozem czarne chmury wiszą”, był najlżejszym wówczas śpiewanym utworem. Komandor udawał, że śpi.
   Rano wodowaliśmy się za zaporą w Starej Olesznie. Specjalnie na potrzeby spływu spuszczono trochę wody ze zbiornika, byśmy mogli swobodnie odpłynąć. Przepychanki między kajakami, zamieszanie, to mało powiedziane. Tuż za zaporą stworzył się ogromny chaos, coś w rodzaju korka kajakowego na niedrożnym szlaku. Dopiero po kilku chwilach, kiedy wody przybyło na tyle, że koryto się poszerzyło, korek sam się rozwikłał. Uczestnicy popłynęli do Szprotawy jednak zwartym szykiem.
    Szprotawianie przywitali nas też gościnnie. Tu, w nurcie Bobru rozegrano konkurencje sportowe, były też występy miejscowych zespołów, no i oczywiście nieodzowne na spływie ognisko. Dość już zintegrowani uczestnicy spływu bawili się świetnie, zaś co niektórzy zaczęli robić nawet międzynarodowe interesy, kupując od Ukraińców i Białorusinów znakomite kajaki „Tajmień” dwu i trzyosobowe. Wielu kolegów ma taki do dziś i bardzo go sobie chwalą.
   27 maja 1990 roku spływ dotarł do Żagania, tam pod zamkiem odbyło się oficjalne zakończenie. Rozdano nagrody. Były przemówienia oficjeli i gości.

Przed pałacem w Żaganiu

    Do dziś pamiętam, jak jakiś Białorusin wyszedł przed szereg i zapraszał wszystkich na Prypeć. Pamiętaliśmy jeszcze Czarnobyl, przez który ta rzeka płynie, wzdrygnęliśmy się na tę myśl. Białorusin wykonał jednak charakterystyczny, zapraszający gest i powiedział: Prigłaszajem, na to ktoś z tłumu: A radiacja? 
Wszyscy ucichli mając w pamięci ogrom zniszczeń które powstały na skutek tej atomowej tragedii. Po cichu rozeszliśmy się do swoich zajęć. Spływ dobiegł końca.

* * * 
   Przemiany w Polsce nabrały tempa. Powstawały nowe, komercyjne stacje radiowe RFM-FM oraz Radio ZET, dominująca przez cały okres „komuny”, jak się teraz potocznie określa tamte czasy, partia PZPR podjęła decyzję o samolikwidacji. Polskiemu godłu przywrócono koronę. 
   Niemcy, korzystając z naszych udanych reform ustrojowych, postanowili się także zjednoczyć, kładąc kres sztucznemu podziałowi na NRD i RFN. W Polsce odnotować należało też jeszcze jedno znamienne wydarzenie. Zlikwidowano Milicję, powołując na jej miejsce Policję, znienawidzone dotąd służby SB rozwiązano a na ich miejsce powołano Urząd Ochrony Państwa. Zlikwidowano święto narodowe 22 Lipca, jednocześnie przywrócono święto w dniu trzeciego maja. Wszyscy ci, którym doskwierała cenzura oraz fakt, że alkohol można było kupić dopiero po godzinie trzynastej, odetchnęli z ulgą, gdyż obie te restrykcje usunięto z życia. 
   Lech Wałęsa, po zaciętym boju ze Stanisławem Tymińskim wygrał wybory prezydenckie w drugiej turze i przejął insygnia władzy prezydenckiej od Ryszarda Kaczorowskiego, prezydenta RP na uchodźstwie. Powstały nowe partie polityczne. Demokratyzacja stawała się faktem.

* * *

   Przyszło mi do głowy, że skoro wszystko się prywatyzuje, to może mógłbym i ja zorganizować prywatny spływ Czarną Hańczą i Kanałem Augustowskim. 
Miałem przecież samochód combi i przyczepkę. Załatwiłem pięć kajaków składanych, zapakowałem je do przyczepki. Dołożyłem namioty i inne sprzęty biwakowe. Do wozu wsadziłem prócz nas jeszcze dwie osoby i ruszyłem do Suwałk. Reszta towarzystwa pojechała koleją.
    W Suwałkach zarządziliśmy punkt zborny. Przyjechaliśmy jako pierwsi, lecz niedługo musieliśmy czekać. Wykorzystaliśmy czas na zwiedzanie miasta. Niewielkie i mało ciekawe. Kiedy już spotkaliśmy pozostałych uczestników, pojechaliśmy nad jezioro Wigry, do Starego Folwarku. Musiałem jeździć trzy razy, żeby wszystkich dowieźć na miejsce. 
   Pole namiotowe przy campingu było wyposażone doskonale, ale właściciele zachowali się bardzo nieelegancko. Zamknęli dostęp do toalet i do wszystkich kranów z wodą pitną żądając od turystów dodatkowych opłat za udostępnienie tych urządzeń. Ponieważ musieliśmy mieć trochę czasu na rozłożenie kajaków oraz na wypoczynek po długiej i męczącej podróży, musieliśmy przystać na warunki właścicieli, ale myślę, że tamten camping będziemy omijali szerokim łukiem... 
   Nazajutrz wyszliśmy obejrzeć jezioro. Wigry to piękny akwen. Jego przejrzyste wody zachwyciły nas. Skorzystaliśmy, choć ranek był dość rześki, z kąpieli. Zaraz też przeszła nam złość na właścicieli pola namiotowego, tym bardziej, że nie byliśmy jego jedynymi użytkownikami. Prócz nas biwakowały tu rozmaite grupy oazowe, których opiekunami byli księża. Grupy te, podobnie jak nasza wyruszały na spływy kajakowe Czarną Hańczą, z tym , że nasze cele różniły się. Oni wyruszyli w celu umocnienia wiary, my zaś w celu poznawczo turystycznym. Niejednokrotnie mijaliśmy różne grupki kajakowych turystów. Jedni kontemplowali przyrodę, inni śpiewali sprośne piosenki, jeszcze inni modlili się przy krzyżu postawionym na leśnej polanie. Nikt nikomu nie przeszkadzał.

Nad Czarną Hańczą

Widać było, że ludzie lgną do siebie, niezależnie od poglądów politycznych czy uprawianej religii. Chętnie siadali wspólnie do ogniska i śpiewali – każdy swoje. Taka barwna mieszanina, dla mnie egzotyczna, bowiem dotąd obracałem się w dość jednorodnym towarzystwie, wywodzącym się z PTTK. Najczęściej w rodzimym klubie „CHAPACZ” z Zielonej Góry. Tam nie musieliśmy myśleć o tolerancji, tam mieliśmy od dawna uzgodnione poglądy, tu tolerancja i wzajemne zrozumienie zyskały dla mnie inny, nowy, praktyczny wymiar. Nawet kiedy pewnego razu podeszła do nas pewna zabłąkana dziewczyna prosząc o pomoc i przenocowanie, gdyż umówiła się ze swoją grupą właśnie w w tym miejscu i chyba się z nią rozminęła, przystaliśmy na to. Dziewczyna nazajutrz podziękowawszy za pomoc udała się do najbliższej miejscowości, by tam skorzystać z telefonu i odnaleźć swoją grupę.
   Płynąc Czarną Hańczą poczuliśmy się jak w bajce. Piękna, niezniszczona jeszcze przyroda pochłonęła nas wszystkich. Dając ponosić się swobodnie nurtowi, pochylaliśmy się z kajaków nad lustrem wody, podziwiając setki ryb uwijających się pośród wodnej roślinności. Przejrzysta woda rzeki zachęcała do częstych kąpieli.
   W pewnym momencie musieliśmy bardzo uważać. Rzeka zawiodła nas pod samą „ruską” granicę. Płynęła prosto i gdyby nie jakiś znak namalowany ręcznie przez kogoś na przyczółku mostu, pewnie popłynęlibyśmy na tamtą stronę.
   W tym miejscu zaczynał się Kanał Augustowski, budowla wybudowana przez Polaków w celu uniezależnienia się od Prus w transporcie towarów drogą wodną.

Śluza Kanału Augustowskiego

Kanał stanowi połączenie zlewni Wisły i Niemna, a przez Kanał Górnonotecki,
Bydgoski, Brdę i Wisłę, stanowił też połączenie ze zlewnią Warty. Ciekawa budowla. Zaraz też nastąpiły pierwsze śluzowania na szlaku i pojawiły się przepiękne jeziora, jakby perły rzucone pośród lasów, połyskujące szmaragdowymi taflami wody. Potem długi prosty, jak strzelił kanał, śluza, za nim jezioro Studzieniczne, kolejna śluza i jezioro Białe, Potem jezioro Necko i Augustów.
   Właśnie zakończył się rok szkolny. Na szlaki wyruszyła młodzież. Jezioro Necko zaroiło się od żagli. Windsurferzy i żeglarze przepychali się między sobą. Z trudem minęliśmy to pełne zgiełku miejsce i przez kanał Bystry popłynęliśmy na jezioro Sajno. Biwak dzieliliśmy już z liczną grupą młodzieży, która długo w noc „wojowała” nie dając nam zasnąć.
    Łącznik z Kanałem Augustowskim, pięknie widoczny na mapie okazał się zarośniętym przez trzciny kanalikiem, przez który z trudem przedarliśmy się, żeby na koniec zobaczyć wał kanału. Nie było tu bezpośredniego przejścia wodą. Musieliśmy przenieść kajaki. Ba! Łatwo powiedzieć! W każdym z nich były ciasno upakowane bagaże. Trzeba było wszystko wypakować i za chwilę ponownie spakować do kajaków. Nic to! Dla turystów to przecież chleb powszedni. Odtąd aż do Biebrzy i do Goniądza nie musieliśmy przenosić kajaków.
   W Dolistowie stanęliśmy w tym samym miejscu, co w 1981 roku, kiedy płynąłem Biebrzą. Plac taki, jak przed laty. Gmina urządziła na nim miejsce biwakowania dla grup turystycznych. Spotkaliśmy tu grupę Świadków Jehowy na jakimś zlocie, czy zgromadzeniu. Szybko, podobnie jak na Hańczy zawarliśmy przyjaźń z nowymi sąsiadami i zaczęliśmy umawiać się na wspólne ognisko.
   Poszedłem z Ulą do wsi po zakupy, dla mnie to wyjście było taką retrospektywną wycieczkę do Dolistowa z 1981r. Minęło dziewięć lat od tamtej pory. Wiele zmian nastąpiło. Babcia Kamińska, która wówczas gościła nas na swojej posesji, zmarła w 1983 roku, nie przekazawszy swojej posesji nikomu w spadku. Dom legł w ruinie. Drzewa, jako materiał na tym terenie mocno deficytowy, ktoś wyciął. Posesja , ogołocona z dóbr, zarosła burzanami. Z przykrością oglądałem ten spektakularny obraz upadku. W samej wsi dwa sklepy, jakaś klubokawiarnia, czynna i jeżdżący „po kawalersku” traktorzyści. Ci praktykowali jeszcze jeden powszechny tu zwyczaj. Przyjeżdżali nad rzekę i myli swoje pojazdy. Biebrza pokrywała się tęczowymi plamami po oleju. Nie, nie słuchali naszych protestów. Mówili, że my tu jesteśmy tylko przejazdem a oni są TUTEJSI i im wszystko wolno. Przekonaliśmy się dobitnie o tym już niebawem, gdyż wieczorem trzech gości przyjechało umyć swój traktor. Wjechali po osie do rzeki, W ruch poszły szczotki i wiadra. Po dokonaniu tej obrazoburczej dla nas czynności delikwenci podjęli próbę ponownego usadowienia się na ciągniku. Próby były bezskuteczne, ponieważ wszyscy trzej byli pijani w sztok. Wreszcie jeden z nich, popychany przez dwóch pozostałych wydawszy gromki ryk tryumfu opadł wreszcie całym ciałem na fotel, odpalił maszynę i wyjechał na pole namiotowe. Nie bardzo umiał przy tym zapanować nad kierownicą, gdyż traktor jak oszalały krążył między namiotami, zahaczając o linki, przewracając poustawiane krzesełka i stoliki. Uciekaliśmy przed tą bestią, niczym tłum przed bykami na hiszpańskim karnawale w Pampelunie. Ten horror trwał niemal godzinę. Zrobiło się ciemno. Obie sterroryzowane przez miejscowych traktorzystów grupy biwakowiczów, zamiast myśleć o ognisku, zaczęły zastanawiać się co zrobić, by ocaleć. Po naradzie stwierdziliśmy, że pomożemy im wsiąść na ten ciągnik i skoro nagminnie tu jest praktykowana jazda po pijanemu, to pewnie dojadą do domu. Im prędzej się to stanie, tym lepiej. Oni są już w takim stanie upojenia, że pewnie posną, a my będziemy mieli spokój. Udało się. Usadzeni na maszynie goście odjechali. Poszliśmy do namiotów i już, już morzył nas sen, gdy usłyszeliśmy dudnienie silnika diesla. Nadjeżdżał traktor. Ten sam! Ponownie zaczął się rajd między namiotami. Wystraszeni ludzie w piżamach wylegli na pole i ze strachem obserwowali poczynania terrorystów. Nasza niemoc była dla nas upokarzająca. Mogliśmy tylko patrzeć i liczyć na to, że się znudzą. Wpadłem wreszcie na pomysł, że dam im butelkę wódki, pod warunkiem wszakże, że odjadą i już tu nie wrócą. Zagroziłem też, że jeśli zrobią inaczej, zawiadomię policję. Wiadomość o policji przyjęli gromkim śmiechem, ale tę część o butelce potraktowali poważnie. Wzięli, co im dałem i już nie wrócili. Nocy i tak nikt z nas nie przespał. Wszyscy podświadomie czuwali.
   Dolistowo pożegnaliśmy nazajutrz bez żalu. Ostatni etap wiódł do Goniądza. Leniwie płynąca Biebrza rozdwajała się i troiła wieloma odnogami. Trudno było znaleźć czasami właściwe koryto. Robiliśmy zatem testy „piórka” Puszczaliśmy jakąś lekką, pływającą rzecz na nurt i patrzyliśmy w którą odnogę popłynie. Płynęliśmy za nią. Zwykle udawało nam się odnaleźć właściwą drogę, tylko raz wplątaliśmy się w gęste zarośla, tak że bardziej opłacało się nam wrócić kilometr, niż przedzierać się przez te chaszcze. Inna droga okazała się lepsza.
   W Goniądzu stanęliśmy koło mostu drogowego, żeby łatwo nam było nosić bagaże. Zaraz też sprawdziłem rozkład jazdy autobusów. Musiałem udać się do Augustowa, gdzie na strzeżonym parkingu zostawiłem samochód wraz z przyczepką.

Studnia na rynku w Goniądzu

Cały dzień poświęciłem na to, żeby sprowadzić auto, pozostali demontowali kajaki i pakowali wszystko, co można było spakować. Jeszcze nie likwidowaliśmy biwaku. Przed nami pozostała jedna noc. Zmęczeni ubiegłonocnymi ekscesami marzyliśmy o wypoczynku. Nici z tego! Wieczorem podpłynął do nas kajak a w nim sympatyczna para dojrzałych ludzi. Pani i pan w wieku około pięćdziesięciu lat. Spytali, czy będą mogli przy nas dla bezpieczeństwa rozbić swój namiot. Oczywiście zgodziliśmy się. Ci państwo okazali się bardzo sprawnymi turystami w „tri miga” rozprawili się z biwakiem i za chwilę widzieliśmy ich jak taszczą jakieś naniesione przez wodę kawałki drewna, które zatrzymały się przy filarach mostu. Ognisko trwało do późnej nocy. Opóźniliśmy nasz wyjazd samochodem, tylko ci, którzy jechali autobusem, musieli trzymać się rozkładu, ale oni nie musieli prowadzić auta. Mili turyści okazali się naszymi sąsiadami. Byli z Poznania. Pożyczyli ode mnie mapę Biebrzy i Narwi, gdyż zamierzali dopłynąć do Warszawy. Pożyczone rzeczy odesłali mi pocztą. Są porządni ludzie na tym świecie!

czwartek, 18 sierpnia 2016

XXIV Powiew wolności

   Nastał pamiętny rok 1989.
Od pierwszego stycznia zniesiono kartki na paliwo i talony na samochody, choć w dalszym ciągu musieliśmy posługiwać się kartkami na mięso i jego przetwory, zaczęło nam się żyć nieco lepiej.
   Na X plenum rządzącej partii PZPR przedstawiono badania CBOS, z których wynikało, że od schyłku roku 1987 do jesieni 1988 liczba zwolenników opozycji podwoiła się, natomiast znacznie obniżyła się wiarygodność partii. Na skutek takich wyników badań, PZPR stała się skłonniejsza do wszczęcia dialogu społecznego.
   27 stycznia, w podwarszawskiej Magdalence ustalono termin obrad Okrągłego Stołu. Szóstego lutego rozpoczęły się pamiętne rozmowy przy tym najsławniejszym w Polsce meblu, które miały ustalić zasady współistnienia opozycji i obozu rządzącego, miały też ustalić zasady pierwszych w powojennej Polsce wolnych wyborów do Sejmu. Obrady trwały do 5 kwietnia i zakończyły się niewątpliwym sukcesem Narodu Polskiego, a za jego pośrednictwem, wszystkich krajów zniewolonych na skutek Układu Jałtańskiego przez Związek Sowiecki.
   Sejm PRL przywrócił w dniu 15 lutego nasze Narodowe Święto Niepodległości 11 Listopada. 15 marca przywrócono legalny obrót dewizami. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się prywatne kantory, które działają do dziś. W kwietniu ponownie zarejestrowano NSZZ Solidarność.

* * * 

   W cieniu tych wiekopomnych zdarzeń, realizowałem swoje prywatne plany. 22 kwietnia 1989 roku, nie zważając na to, że musiałem biegać do Urzędu Miasta po zezwolenie na zakup obrączek, nie bacząc na to, że musieliśmy, razem z przyszłą małżonką, zbierać od zaproszonych gości, kartki na mięso, by móc zorganizować przyjęcie, stanęliśmy z Ulą na ślubnym kobiercu. W Urzędzie Stanu Cywilnego w Zielonej Górze było tłoczno. Nawet nie przypuszczaliśmy, że tylu gości zaszczyci nas swoją obecnością. Ślubując, przyrzekaliśmy sobie miłość i szacunek. Przyrzeczeń dochowujemy, a „w pakiecie” otrzymaliśmy szczęście osobiste, za które nie musimy do dziś płacić żadnego abonamentu!

 W USC w Zielonej Górze

   W polityce wciąż działo się coś ciekawego. Od naszego ślubu nastąpiły liczne, korzystne dla narodu zmiany. 
   Czwartego czerwca odbyła się pierwsza tura wyborów do sejmu kontraktowego, którego idea powstała w wyniku obrad Okrągłego Stołu. 
   Między jedną a drugą turą wyborów, 11 czerwca 1989 roku, my, kajakarze, stawiliśmy się licznie w miejscowości Lgiń, na VII Spływie Kajakowym KGHM. Spływem Dowodził Jurek. Pisałem już o „Geniowatych” i Bolusiu, który podrósł już nieco i stał się ulubieńcem spływowiczów. To jemu powierzono podniesienie flagi PTTK, na spływowy maszt, podczas inauguracyjnej zbiórki uczestników.

Flaga na maszt!

Potem było zwyczajowe ognisko. Ludzie integrowali się ze sobą. Aż dziw bierze, że na taki dwudniowy spływ przyjechali uczestnicy z kopalń odległego przecież Górnego Śląska. Pod wieczór zorganizowano też zawody kajakowe, w których brali udział prawie wszyscy. Nie chodziło o laur zwycięstwa, liczyła się świetna zabawa. Do boju zagrzewali pozostali zawodnicy. 
   Potem musieliśmy udać się na spoczynek, już do nowego „Rumuna”. Stary namiot, zwany psią budą, sprzedaliśmy koledze wędkarzowi, który chciał mieć schronienie na wypadek nagłego załamania pogody podczas wędkowania. To wczesne pójście spać wiązało się bezpośrednio z planami Rysia, który chciał wykorzystać następną noc, do zorganizowania spływu nocnego. Wszystko się udało. Zaliczyliśmy zarówno szlak konwaliowy z Jurkiem, jak i nocne pływanie na trasie Olejnica – Przemęt - Olejnica, z Rysiem i Kołem PTTK Chapacz, którego byłem członkiem.

   Osiemnastego czerwca odbyła się druga tura wyborów parlamentarnych do sejmu. W wyniku tych wyborów powstał tak zwany sejm kontraktowy. Mikołaj Kozakiewicz został Marszałkiem Sejmu, Andrzej Stelmachowski Marszałkiem Senatu. Zgromadzenie Narodowe wybrało prezydentem Wojciecha Jaruzelskiego. Wybór ten był wynikiem kontraktu „ Wasz prezydent, nasz rząd” Na czele pierwszego rządu w wolnej Rzeczpospolitej stanął Tadeusz Mazowiecki. To było 24 sierpnia 1989 roku. Od tego momentu datuje się tak zwaną III Rzeczpospolitą, choć oficjalnie sejm zmienił nazwę państwa z Polska Rzeczpospolita Ludowa na Rzeczpospolita Polska dopiero z dniem 31 grudnia 1989 roku. 

   Te wielkie, historyczne zmiany uskrzydliły nas także. Niesieni na fali zdarzeń postanowiliśmy odbyć z Ulą podróż podobną do tej sprzed roku, ale zwiedzając południową Polskę. Wykorzystaliśmy fakt, że w Warszawie i w jej okolicach mieszka moja rodzina, zaś Ula ma krewnych w Sandomierzu i Tarnobrzegu. skorzystaliśmy z okazji i przedstawiliśmy się naszym bliskim. Były to dwa tygodnie wspaniałej włóczęgi po kraju.
   Warszawa, choć miła sercu każdego Polaka, boć to w końcu stolica, jawiła nam się jako miejska, koszmarna dżungla. Choć dużo tam zieleni, zgiełk i ruch są tak wielkie, że życie w tym mieście wydało nam się wręcz niemożliwe, toteż najszybciej, jak tylko mogliśmy, przez Radom, uciekliśmy do Tarnobrzegu a potem Sandomierza. W Sandomierzu poznałem wujka Staszka i ciocię Kazię, także Lutka, miłe osoby, które zapadły głęboko w moje serce i choć wujek i Lutek już nie żyją, nadal chętnie wracam pamięcią do chwil, kiedy jeszcze mogłem z nimi rozmawiać.
   Wujek Staszek przywitał mnie bardzo serdecznie, co zdziwiło nawet ciocię Kazię. Nigdy nie był taki wylewnie serdeczny, jak dzisiaj. Musiałeś mu przypaść do gustu, mówiła. Kiedy zobaczył nasz podróżny samochód bardzo się zdziwił i zaraz przedzierzgnąwszy się w pomysłowego Dobromira, skoczył po rozum do głowy. Wymyślił i szybko wykonał specjalną kratkę z siatką przeciw komarom, którą odtąd wkładałem w miejsce uchylonej szyby, dzięki czemu mieliśmy więcej powietrza wewnątrz samochodu, a komary trafiały na barierę nie do przebycia. 

   Nie zagrzaliśmy długo miejsca w Sandomierzu. Pojechaliśmy nad Solinę. Tam, na campingu „Jawor” postawiliśmy nasz samochód.
Rozmowa w recepcji była dziwna:
–Chcieliśmy zameldować się na campingu.
–Proszę bardzo. Ile osób?
–Dwie.
–Namiot?
–Nie.
–Samochód?
–Tak.
–Osobowy?
–Tak.
–To gdzie będą państwo spać?
–W samochodzie.
–Jak to w samochodzie?
–Wygodnie nam tak.
Rozmowa została zakończona. 
Recepcjonistka podczas naszego pobytu kombinowała cały czas jak nas rozliczyć, bo to ani camper, ani przyczepa campingowa, także nie namiot. Potem był kłopot z formą zapłaty. Chciałem zapłacić czekiem, co w zachodniej części kraju praktykowane było wówczas powszechnie, tymczasem pani żądała tylko gotówki. Uparłem się bo zasoby gotówkowe gwałtownie się kurczyły. W końcu recepcjonistka uległa. Po powrocie do domu zastałem kopertę a w niej ten sam czek z prośbą o jego zamianę na gotówkę i przesłanie jej pocztą. Zrobiłem, jak prosili.
   Nasz pompowany kajak mieliśmy i tym razem w aucie. Z przystani dla statków białej floty „Jawor” tuż przy zaporze, wypłynęliśmy na rejs najpierw prawą odnogą zalewu do Wyłkowyi, potem lewą odnogą, do ujścia Czarnego.  Górskie krajobrazy i krystalicznie czysta woda, pełna ryb wzbudzała nasz niekłamany zachwyt. Nie spieszyliśmy się. Po drodze były kąpiele i odpoczynki na polanach i wyspach. Na jezioro Solińskie wróciliśmy potem po latach, by opłynąć je jeszcze raz na wyczarterowanej łodzi żaglowej.

Przystań „Jawor” na Solinie

   Wracaliśmy przez przełęcz pod Połoniną Wetlińską. W oddali widać było szczyt Połoniny Caryńskiej. W dole za przełęczą leżała Cisna. Przywitała nas deszczem, jak w piosence. Potem był Beskid Niski, Pieniny, Gorce, krótki wypad do Zakopanego, potem przez Kraków i Jurę Krakowsko Częstochowską, Pustynię Błędowską, do domu. Czy można wyobrazić sobie piękniejszą wycieczkę?   
   Niestety zauważyliśmy, że południowa część naszego kraju jest bardziej zniszczona niż północna. Jest też bardziej zaludniona. Jednakowoż równie piękna jak pozostała część Polski. Od tamtego roku, już naprawdę wolnej i demokratycznej Polski.

XXIII Nowa era

    Bardzo obfity w wydarzenia, znaczące wiele także w moim życiu osobistym, rok 1987, dobiegł końca. Zakończyła się pewna epoka, rozpoczęła nowa.

   W styczniu 1988 roku poznałem miłość mojego życia. Osobę, której bezskutecznie szukałem tak długo. Znalazłem ją w miejscu i czasie, które mógł zaprogramować jedynie przypadek, teoretycznie bowiem, tam gdzie poznałem Ulę, nie powinienem się znaleźć. Szczególny traf, taka „szóstka w Lotto”!
   Szarpany dotąd licznymi przeciwnościami losu, wreszcie znalazłem cichą przystań w życiu i choć od tego czasu minęło już dwadzieścia osiem lat, po trudach podróży, albo po znojnej pracy, wracam zawsze z radością pod dach domu, który w pocie czoła, zgodnie stworzyliśmy. Szczęśliwie też moja towarzyszka życia stała się chętnym uczestnikiem rejsów, które dotąd są naszą ulubioną rozrywką, zaś woda naszym ukochanym żywiołem.
 Nad j. Rudzieńskim

   Kto dotąd czytał uważnie wie, że kiedy płynąłem przez jezioro Charzykowskie, zapragnąłem zostać żeglarzem. Marzenia, by się spełniały, muszą być właściwie karmione, toteż znalazłem wspólnika do ich snucia. Został nim Genio „Geniowaty”. Obaj marzyliśmy o dalekich rejsach i podróżach śródlądowymi drogami wodnymi, o których wiedzieliśmy, że oplatają całą Europę. Snuliśmy plany o specjalnym katamaranie i nawet zakupiliśmy do niego jakiś silnik od motoroweru, który miał napędzać koło łopatkowe, usytuowane z tyłu tego pojazdu wodnego. Inspiracją do snucia tych marzeń było pewne zdjęcie wykonane na rzece Pisa.
 Nasza inspiracja

    Żeby prowadzić taki wehikuł, należało posiadać patent. Dzięki pomocy Jurka H. dostałem się na kurs żeglarski, organizowany przez klub przy zakładach Dozamet w Nowej Soli. Kierownikiem kursu był znany z surowości w ocenianiu adeptów sztuki żeglarskiej, ale bardzo rzetelnie prowadzący zajęcia, kpt. Gniłka. Prawie cały okres zimowy 1987/1988 poświęciłem na naukę. Zaznjomiono nas  z teorią, potem, wiosną, kurs przeniósł się do Lubiatowa, nad jezioro Sławskie, gdzie przez dwa tygodnie praktykowaliśmy na łodziach żaglowych pod opieką instruktorów. Całe przedsięwzięcie kończyło się egzaminem, po zdaniu którego otrzymałem patent żeglarza jachtowego. Ten dawał mi już możliwość urzeczywistnienia marzeń o dalekich rejsach. Cóż z tego, kiedy nie miałem na czym pływać?

   Początek czerwca 1988 roku był pogodny, ale kiedy wyruszyliśmy z Jurkiem H. na kolejny spływ Obrzycą z Lubiatowa do Kargowej, już od samego początku zaczął padać ulewny deszcz. Spływ był krótki. Po raz pierwszy płynąłem z Ulą i... z duszą na ramieniu. Obawiałem się, że po takim deszczowym etapie nie zechce więcej wziąć udziału w żadnym spływie, a mnie przyjdzie przewartościować swoje życie i zmienić ulubioną rozrywkę na inną. Płynąłem tak sobie i tysiące myśli cisnęło mi się do głowy. Ula, zabezpieczona od deszczu solidnym sztormiakiem, po kilku minutach zaczęła się śmiać. Okazało się, że to płynięcie w strugach deszczu, bez szkody dla samopoczucia, tak się jej spodobało, że po dopłynięciu do końca etapu, za nic nie chciała wychodzić z kajaka. Chciała wciąż pływać, choćby w kółko po jeziorze Rudzieńskim. Byłem zdumiony i zaskoczony jej postawą. Cieszyłem się.
  Potem był nocleg w ciasnym namiocie, pogardliwie zwanym przez nas psią budą. Stary, porządny namiot typu „Warta” straciłem w przykrych okolicznościach, jak większość dotychczasowego dobytku, definitywnie i bezpowrotnie. Nowy namiot był malutki i choć kłopotliwe było wchodzenie i wychodzenie z niego, spanie było dość wygodne. Zmieniliśmy go niebawem na „Rumuna”, który zgodnie z etykietą był trzyosobowy. Jakoś nie wyobrażam sobie egzystencji trzech osób na tak małej powierzchni, ale dwie osoby mieszkały w nim wygodnie, choć z wchodzeniem i wychodzeniem, nadal były kłopoty. Namiot ten mamy do dziś, lecz rzadko go używamy. Potem, kiedy ustał deszcz, było ognisko, jedno z tych, które pamięta się przez długie lata. Ula, zauroczona jego czarem, nie chciała wracać do namiotu. Rozmarzona wpatrywała się w dogasające, drwa. Widać kajakowa przygoda przypadła jej do gustu. Rano, kiedy zrobiono pobudkę, nie padało, ale nasza psia buda była mokra jak niewykręcona szmata. Przykro nam było składać taki mokry namiot. Podzieliliśmy go na dwie części. Ociekający wodą tropik spakowaliśmy do foliowego, a suchą sypialnię, do oryginalnego worka. Dzięki temu zabiegowi, nazajutrz, po wysuszeniu tropiku, mogliśmy schować namiot nie obawiając się, że zbutwieje.
   Spływ zakończyliśmy w Kargowej. Jurek, jak zwykle, zadbał o sprawne rozwiezienie uczestników do miejsc, skąd mogli udać się do domów. Przedtem był wspólny obiad w restauracji „Maraton”.
  Ten krótki spływ uświadomił mi pewną prawdę: Miłość zniesie wszelkie niewygody, byle bliska osoba znajdowała się obok. Sprawiliśmy, że nasze myśli pobiegły wspólnym torem ku przyszłości. Mimo upływu lat, wciąż podążają tą drogą.

* * * 

   Polityczne przepychanki między narodem a władzami nadal trwały, jednak te ostatnie stopniowo, pod naciskiem opinii publicznej, a szczególnie zabiegów wolnego świata zachodu, spuszczały z tonu.
   Od nowego roku zaniechano zagłuszania radia Wolna Europa, jedynego dotychczas dostarczyciela nieocenzurowanych informacji. Z pozytywnych wydarzeń, można odnotować, że w tymże roku, pod koniec marca, w Polsce wykonano po raz ostatni wyrok śmierci. Od tego momentu obowiązywało moratorium na wykonywanie takich wyroków. Z czasem ten najwyższy wymiar kary w polskim prawodawstwie całkowicie został zniesiony.
   W marcu zniesiono reglamentację czekolady i wyrobów czekoladowych. Firmy, takie jak na przykład E. Wedel, których produkty były podstawą egzystencji, wytwarzały w czasach reglamentacji tak zwane wyroby czekoladopodobne, a na opakowaniach, dla przekory umieszczały dumny nadruk: „ I w kryzysie nie damy się!”

Wyrób czekoladopodobny - awers

Wyrób czekoladopodobny - rewers

   W kwietniu ponownie zawrzało. Znów nasiliły się strajki. Zaczęły się 25 kwietnia strajkiem komunikacji miejskiej w Bydgoszczy. Szybko rozprzestrzeniły się na cały kraj i tak fala protestów, największa od zrywu solidarnościowego w 1981 roku, zalała Polskę. Kiedy nastał dzień pierwszego maja, w całym kraju, obok oficjalnych pochodów pierwszomajowych, zaczęto organizować kontrpochody. Miały one zasygnalizować decydentom powszechną dezaprobatę narodu w stosunku do posunięć władz w sprawach odrodzenia się demokracji w Polsce. 
   W czerwcu odbyły się wybory do rad narodowych. Związek Solidarność wezwał do bojkotu tych wyborów i tak według władz, udział w nich wzięło około 56% uprawnionych do głosowania, a według źródeł niezależnych, zaledwie 23%.
   Od pierwszego lipca rozpoczęto próbnie sprzedawać produkty naftowe, poza reglamentacją. Cena paliwa była wysoka, ale nareszcie można było bez kilku kanistrów w bagażniku udać się w podróż po kraju. 
   W połowie lipca przybył do Polski ówczesny przywódca ZSRR Michaił Gorbaczow. Najzabawniejszą scenką, którą zapamiętałem, była chęć obdarowania go przez polskiego piosenkarza, Andrzeja Rosiewicza, ogromną, sceniczną muszką, którą sam nosił podczas telewizyjnego koncertu zorganizowanego na cześć gościa. Gorbaczow, mimo usilnej namowy Rosiewicza, muszki nie przyjął. 
   W sierpniu wybuchła kolejna fala strajków. Była jeszcze silniejsza od wiosennej. Objęła ponad sto pięćdziesiąt tysięcy osób. Tym razem strajki wybuchły na śląsku, ale już po kilku dniach dotarły na wybrzeże, gdzie zastrajkowały wszystkie stocznie. Ustanowiono nawet w tym czasie lokalnie godziny milicyjne. W ostatnim dniu sierpnia doszło do spotkania Kiszczak – Wałęsa, podczas którego zrodziła się idea „okrągłego stołu”. Na początku września, protesty ucichły. 
   W listopadzie nastąpił kolejny przełom, tym razem w dziedzinie ekonomicznej. Oto po raz pierwszy od wojny, LOT, nasz narodowy przewoźnik lotniczy, postanowił zrezygnować z zakupu radzieckich samolotów i zamówił nowe aparaty u Boeinga. Były wygodniejsze i tańsze w eksploatacji od narzucanych nam przez lata samolotów sowieckich. 
   W grudniu sejm przyjął ustawę o działalności gospodarczej, dając tym samym podstawę do budowy gospodarki wolnorynkowej. Pamiętam ten czas. W Zielonej Górze, na parkingu przed domem handlowym Rolnik zjawili się natychmiast „uwolnieni” handlowcy. Jako pierwsza w wolnym handlu pojawiła się tak bardzo pożądana i przez wszystkich poszukiwana kawa, po niej różne czekolady, najczęściej niemieckie, nadziewane orzechami, a potem spłynęła lawina sprzedaży najróżniejszych wyrobów sprowadzanych z zagranicy, zarówno wschodniej, jak i zachodniej. Wolny rynek zaczął działać na łóżkach polowych, na wszystkich ulicach miasta. 

* * * 

   Zachęcony pierwszym sukcesem wdrażania Uli w życie spływowe, postanowiłem zaprosić ją na włóczęgę po Polsce. Był to rajd kombinowany. Samochodowo, kajakowa wędrówka po północnej części kraju. W tym celu przygotowałem odpowiednio samochód, którym wówczas dysponowałem. Był to Fiat 125p combi. Po wyjęciu z niego tylnej kanapy i zainstalowaniu specjalnie wykonanej platformy, zyskałem dwa miejsca do spania i spory przedział bagażowy w części, gdzie zazwyczaj znajdowały się nogi pasażerów. Zmieścił się tam nawet nasz dmuchany kajak typu rekin. Wzięliśmy ze sobą mojego psa – pudla Tobcia i ruszyliśmy w drogę. Pierwszym jeziorem, na które natrafiliśmy, było jezioro Chrzypsko. Ciekawy akwen, niestety otoczony prywatnymi posesjami ogrodzonymi niezgodnie z prawem wodnym aż do samej wody. Jedyną możliwością obejrzenia tego akwenu, stało się jego opłynięcie. Postanowiliśmy, że zrobimy to nazajutrz, bo tego dnia przydarzyły nam się dwie przygody, które zajęły nas na kilka godzin.
   Stanęliśmy na południowym brzegu jeziora i wpatrywaliśmy się w jego toń pokolorowaną blaskiem zachodzącego słońca, kiedy w pasie przybrzeżnych zarośli zbitych w wał z drabinkowatej moczarki kanadyjskiej, zaczęła taplać się ryba. Pomyślałem, że zaplątała się w te wodorosty i usiłuje się z nich wydostać. Poczułem jakiś atawistyczny zew łowcy. Chwyciłem za pokaźny kij leżący na brzegu i rzuciłem się w kierunku taplającej się ryby. Ula chichotała i podrwiwała ze mnie. Nasyp jej soli na ogon! - mówiła. Mimo wszystko, po piersi zanurzony w wodzie czekałem, aż ryba ponownie zasygnalizuje swoją obecność. Doczekałem się. Kiedy tylko zobaczyłem ciemny grzbiet tuż pod lustrem wody, z dużą siłą uderzyłem kijem. Ryba zniknęła. Jakieś pół godziny brodziłem po dnie, próbując nogami wymacać rybę. Nie miałem wątpliwości, że ją trafiłem, bo poczułem znaczny opór, kiedy waliłem tym kijem. Nasłuchałem się przy tym od Uli, że szukam, czego nie zgubiłem i że jest to pewnie jak igła w stogu siana. Moja wytrwałość przyniosła w końcu skutek. Tak jak przewidywałem, ryba po uderzeniu poszła w dno. Tam ogłuszona, lub wręcz zabita leżała. Gdybym jej nie wymacał, zapewne nazajutrz nie nadawała by się już do zjedzenia, tymczasem udało mi się wydobyć ją z dna. Tryumfowałem! Był to blisko kilogramowy lin. Oprawiliśmy go i nazajutrz spożyliśmy w odświętnej atmosferze, ze świecami i białym winem. Jak to mawiał nasz kolega Rysiaczek - Misiaczek, „Ten lin na pewno nie pomyślał, że go pies zjadł”. 
  Druga przygoda była bardziej prozaiczna. Przeprawialiśmy się samochodem przez jakieś bagienko, by stanąć na miejscu, gdzie upolowałem lina. Wieczorem chciałem przeprawić się przez nie z powrotem, by stanąć na suchszym miejscu, ale utknąłem. Nic nie dało podkładanie pod koła kijów i nawet gumowych podnóżków z samochodu. Koła ugrzęzły po same osie. Nie zostało nam nic innego, jak udać się do najbliższej miejscowości po jakąś pomoc. Pomógł nam rolnik, wyciągając nasz samochód ciągnikiem. Nazajutrz, z samego rana napompowaliśmy nasz kajak i ruszyliśmy na jezioro. Opłynęliśmy je wzdłuż linii brzegowej i po zakończeniu naszego rejsu, udaliśmy się w dalszą podróż samochodem.

Ula przyrządza lina

   Po drodze zahaczyliśmy o miasto Piła i skierowaliśmy się na wschód ku „Szwajcarii Kaszubskiej” najpiękniejszemu chyba, lecz jakoś niedocenianemu regionowi w Polsce. Stanęliśmy nad jeziorem Głodno. Poczułem się przez chwilę jak u siebie w domu, bo płynie we mnie ćwierć krwi kaszubskiej, ale po chwili czar prysł, bowiem do naszego samochodu, stojącego nad brzegiem jeziora podszedł jakiś miejscowy cwaniaczek i zażądał opłaty za to, że stoimy na jego łące. Tłumaczyłem, że zgodnie z prawem wodnym stoję na jeziorze, gdyż odległość od linii brzegowej jest mniejsza niż pięć metrów, a nie na jego łące, ale gość się uparł. Widziałem, że w zaroślach stoi drugi jegomość podobnego autoramentu, czekający na wynik negocjacji. Gdybym uległ, na pewno nastąpiłaby eskalacja żądań. Gdybym został, z całą pewnością nie mógłbym spać spokojnie w tym miejscu. Rad nierad postanowiłem, że stąd odjedziemy. Przemieściliśmy się niedaleko, nad przesmyk między jeziorami Głodno i Raduńskie. Tu obserwowaliśmy jak kanałem łączącym oba jeziora migrują ławice ryb. Kilka z nich padło naszą ofiarą. Nazajutrz, jak zwykle napompowaliśmy kajak i udaliśmy się na wycieczkę po obu jeziorach.
   Potem były Wdzydze Kiszewskie za sławnym już muzeum etnograficznym. Nie nocowaliśmy we Wdzydzach. Za rojno tu było od turystów. Po zwiedzeniu skansenu, przemieściliśmy się nad położone nieopodal jezioro Kotel. Perełkę pośród jezior kaszubskich. Ciche, spokojne. Jego przejrzysta woda pozwoliła nam oglądać podwodny świat na znacznej głębokości. Naszym zwyczajem opłynęliśmy je, a ze względu na to, że było niesamowicie czyste i piękne, postanowiliśmy pozostać nad nim dwa dni. Cudowny to był czas i piękne miejsce. Kiedy już nasyciliśmy się spokojem i pięknem dzikiej natury, postanowiliśmy pojechać do Trójmiasta. Stary Gdańsk, sopockie molo, organy oliwskie. Gdynia, oceanarium, Dar Pomorza, Skwer Kościuszki, marina jachtowa. Wszystko to sprawiło na nas niesamowite wrażenie, ale zgiełk wielkiego miasta kazał nam zeń uciekać. Droga wiodła przez Malbork do Elbląga. Tu pozostawiliśmy nasz samochód pod oknem jakiejś zakładowej portierni z prośbą o dopilnowanie wozu i pieska i udaliśmy się na wycieczkę Kanałem Elbląskim do Małdyt.

Na pochylni kanału Elbląskiego

Po drodze mieliśmy aż pięć pochylni. Nasz statek wieziony był na wózkach jadących po torach, nawet kilkanaście metrów w górę, by „uwolnić nas” na wyżej położonej części kanału. Tak dopłynęliśmy do miejscowości Małdyty, skąd koleją wróciliśmy do Elbląga.
   Robiłem wówczas zdjęcia, ale niewiele z nich przetrwało próbę czasu. Odczynniki do  ich wywoływania i utrwalania, były wówczas dostępne w handlu, ale ich jakość była bardzo zła. Tak więc większość zdjęć do dziś zniknęła. Pozostały na papierze tylko jakieś brązowe plamy i zbiór nieczytelnych linii. 
   W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się nad jeziorem Wolickim. To jezioro stanowi część szlaku żeglownego górnej Noteci. Łączy się ono z innymi tworząc tak zwany szlak Foluskiej Strugi. Szlak ten jest przepiękną enklawą spokoju w tętniącej życiem Wielkopolsce. Wycieczka kajakowa Foluską Strugą, była dla nas niezapomnianym przeżyciem.
   Kiedy wróciliśmy do domów, stwierdziliśmy, że Polska jest piękna, że wcale nie trzeba jechać za morza, żeby zobaczyć cudowne krajobrazy i żeby zatopić się w ciszy leśnej. Poczuliśmy dumę z tego, że mieszkamy w kraju o tak bogatej przyrodzie, tradycji, historii i kulturze.

   Podliczyłem punkty zdobyte w minionym sezonie i doszedłem do wniosku, że zabraknie mi kilku do tego, by zdobyć odznakę dużą złotą TOK. Postanowiłem więc odbyć jeszcze jedną, samodzielną wycieczkę. Nie miałem czasu na dalsze podróże, więc wybrałem nieodległą Obrzycę i Obrę leniwą. Popłynąłem z Kopanicy do skrzyżowania z drogą Sulechów – Poznań. Tu zakończyłem pływanie w sezonie kajakowym 1988.
   Komisja Kajakowa Zarządu Głównego PTTK w Warszawie, przyznała mi odznakę TOK – Dużą Złotą i zaliczyła dwadzieścia punktów na poczet odznaki „Za Wytrwałość”.

piątek, 5 sierpnia 2016

XXII Obfity w spływy rok 1987 - cz.II

   Jędrek przez dłuższy czas odpuścił sobie spływy. Jeśli brał w jakimś udział, to koniecznie z Marylką. Pobrali się i urodził im się starszy z synów Piotrek. Mnie i Jędrkowi wciąż marzyły się dalsze podróże i zdobywanie górskich rzek, z którymi dotychczas wygrywaliśmy nasze indywidualne potyczki. Jakoś dzięki temu, że Marylka była uwiązana małym dzieckiem, wyraziła swoją zgodę na nasz wypad na kolejne górskie rzeki. Planowaliśmy spłynięcie Ropą, potem, gdy ta wpadnie do Wisłoki, Wisłoką do miejscowości Pilzno, potem przenieść się na Wisłok i spłynąć nim do Rzeszowa.
   Kiedy dojechaliśmy do Gorlic i wsiedliśmy do taksówki, prosząc pana taksówkarza, by nas zawiózł nad Ropę w dogodne miejsce do rozłożenia kajaków i ich wodowania, bardzo się zdziwił. Przecież Ropą nie da się nigdzie dopłynąć, orzekł. Byliśmy innego zdania. Wkrótce też ruszyliśmy, wiosłując w naszych dmuchanych rekinach w dół rzeki. Nie mieliśmy kłopotów. Nawet nie trzeba było często wychodzić z kajaków. Wody było pod dostatkiem, by dopłynąć wkrótce do Biecza. Wyszliśmy do miasta, pozostawiając nasz dobytek pod opieką uprzejmego wędkarza. Po powrocie popłynęliśmy tylko kilka kilometrów i na nadbrzeżnej łące zatrzymaliśmy się na nocleg.

Biecz
   Pogoda była cudowna. Na niebie pojawiały się nieliczne chmurki cumulusy. Prognozy na następny dzień też były raczej optymistyczne, jednak po długiej  podróży pociągiem, obaj byliśmy bardzo zmęczeni, stąd nasza decyzja o wcześniejszym niż zwykle zatrzymaniu się na postój. Był grog i niewielkie ognisko. Ta odrobina alkoholu poskutkowała w ten sposób, że po kilku minutach siedzenia przy ogniu tak bardzo zrobiliśmy się senni, że jeszcze za dnia znaleźliśmy się w namiotach i już za chwilę spaliśmy. Warto było. Obudziliśmy się wczesnym rankiem, wyspani i w doskonałych humorach. Szybko złożyliśmy nasze podszyte wiatrem domki i ruszyliśmy w dalszą drogę. Niebawem, w okolicy Jasła wpłynęliśmy na Wisłokę, do której wpadła przed chwilą Ropa. Z oddali dały się  słyszeć pierwsze, jeszcze ledwie słyszalne pomruki burzy. Płynęliśmy dalej, jednak rozglądając się już za dogodnym lądowiskiem.

 Biwak za Bieczem

Burza nadchodziła szybciej, niż sądziliśmy. Głuche pomruki zamieniły się w głośne grzmoty. Za nami sunął po niebie ogromnych rozmiarów kumulonimbus, zwiastując potężną ulewę i burzę z piorunami. Niebo zaczęły znaczyć błyski piorunów a huk przetaczający się przez góry był tak potężny, że drgania czuliśmy nawet na burtach kajaków. Nagle zobaczyliśmy potężny błysk i suchy ogłuszający trzask grzmotu rozległ się nieopodal. Burza była już nad nami. Nie mogliśmy dłużej czekać. Należało natychmiast przybić do pobliskiego, wysokiego brzegu i tam szybko rozłożyć namioty. Jędrek wspiął się na skarpę, ja brodząc w wodzie podawałem mu najpierw liny cum, za które on ciągnął, potem popychałem kajaki za rufy, aż znalazły się na szczycie skarpy. Miała ona wysokość wynoszącą około półtorej długości kajaka, czyli około ośmiu metrów. Postawiliśmy namioty najszybciej jak się dało, napompowaliśmy materace i schowaliśmy bagaże. Lunęło. Dawno nie widziałem tak gwałtownej burzy. Z nieba lała się potokami woda. Grube krople deszczu dudniły o naprężone plandeki, tak że nie mogliśmy nawet się ze sobą porozumiewać, choć Jędrka namiot był oddalony od mojego zaledwie o półtora metra. Położyłem się głową ku wyjściu i leżąc, obserwowałem żywioły. Błyskawice tańczyły po okolicznych wzgórzach, rozświetlając okolicę. Ponieważ błyskało niemal bez przerwy, długo w noc oglądałem te fajerwerki. O spaniu w tym huku nie mogło byś nawet mowy, Hałas był, jak na pierwszej linii frontu, podczas ostrzału artyleryjskiego. Po północy burza ustała, a my wreszcie mogliśmy usnąć. Jakie to szczęście, że około godziny trzeciej nad ranem pilna potrzeba fizjologiczna zmusiła mnie do wyjścia z namiotu. Stoję więc sobie na krawędzi skarpy i sikam w stronę rzeki, ale dziwny jakiś ten odgłos. Jest głośno, jakbym sikał wprost do wody, tuż pod nogami. Jakoś mnie to nie zastanowiło, bo prócz tego, że było ciemno, panowała gęsta jak mleko mgła. Wróciłem do namiotu, ale nie mogłem już usnąć. Poczekałem jakieś pół godziny i znów wstałem, żeby zobaczyć, co tak pluska? Rzeka płynęła jakieś trzydzieści centymetrów poniżej krawędzi skarpy. Tej ośmiometrowej!

Wisłoka. Za chwilę będzie tu woda.

   Obudziłem Jędrka i zaczęliśmy się gorączkowo pakować. Odwróciliśmy kajaki, wpakowaliśmy w nie bagaże, wsiedliśmy do nich i po kilku minutach odpłynęliśmy. Nasze dotychczasowe miejsce biwakowania zalała woda. Rwący nurt pozwolił nam na błyskawiczne wprost przemieszczanie się. Zrazu płynęliśmy we mgle, która z czasem, ogrzana słońcem rzedła i wreszcie całkiem się rozwiała, ukazując nam piękną okolicę. Do Pilzna dotarliśmy około jedenastej godziny przed południem, pozostawiając za sobą trzydzieści pięć kilometrów rzecznego, górskiego szlaku.
   Zaczęliśmy się zastanawiać, co zrobimy dalej, skoro tak szybko udało się nam pokonać tę sporą odległość. Uzgodniliśmy, że jeśli znajdzie się taksówkarz, który zechce nas zabrać wraz z dużą ilością bagaży do miejscowości Frysztak, nad Wisłokiem, to jeszcze dziś zaczniemy płynąć tamtą rzeką. Udało się. Taksówkarz był bardzo zainteresowany naszym kajakarsko turystycznym hobby i nie dość, że chętnie nas tam zawiózł, to jeszcze pojechał (już gratis) do najbliższej miejscowości, by uzupełnić nasz prowiant. Ot po prostu miły gość.
   Ruszyliśmy. Niemal nie dało się płynąć. Wody w Wisłoku prawie nie było. Poruszaliśmy się właściwie ciągnąc kajaki od kałuży do kałuży. Tak ze cztery kilometry. Mieliśmy tego dość i postanowiliśmy odpocząć. W ciszy, która zapadła usłyszeliśmy znajome pomruki odległej burzy. Nie czekając na nic, szybko znaleźliśmy bardzo wysoką skarpę, tym razem chyba piętnastometrową i rozbiliśmy namioty. Kajaki odwróciliśmy i pomyśleliśmy, że trzeba by uzupełnić zapasy wody pitnej. Znów wypadło, że Jędrek poszedł po tę wodę. Jeszcze z daleka krzyczałem za nim, tylko nie wdawaj się w jakieś opijanie pępkowego! Śmiejąc się, zniknął za pagórkiem. Robiłem w tym czasie kolację, kiedy znów lunęło. Jędrek wrócił już w deszczu. Na szczęście miał na sobie sztormiak. Kolację jedliśmy pod upiętą na lince odciągowej namiotu, folią. Potem znów rozgorzała kolejna burza, w swej gwałtowności podobna do wczorajszej. Na szczęście dla nas zakończyła się koło dziewiątej wieczorem, dzięki czemu mogliśmy się spokojnie wyspać. Dobrze wybraliśmy miejsce. Tym razem woda podniosła się jeszcze wyżej, niż na Wisłoce. Była brunatna i z szumem przetaczała się pod nami. W jej nurcie płynęło mnóstwo różnych śmieci, gałęzi a nawet padłych zwierząt. Poczekaliśmy aż minie kulminacyjna fala i wsiedliśmy do kajaków. Tuż po starcie, usłyszeliśmy za sobą jakiś wielki szum. Kiedy się odwróciliśmy, zobaczyliśmy wielkie drzewo, toczone przez nurt rzeki, płynące niby walec w naszym kierunku, tocząc gałęzie po dnie. Drzewo kręcąc się w poprzek rzeki czyniło właśnie taki szum. Pomyśleć tylko, że gdybyśmy podjęli decyzję o odbiciu od brzegu kilka sekund później, trafilibyśmy wprost w ten „młynek”. Mocniej nacisnęliśmy na wiosła i po kilku chwilach groza minęła. Znów szybko i bez jakichkolwiek przeszkód popłynęliśmy w dół rwącej rzeki.
   Nad Wisłokiem jest dużo miejscowości, które nie są połączone mostami, więc ludzie często wykorzystywali niewielkie łodzie, jako promy osobowe. Wyglądało to tak, że nad rzeką wisiała długa lina a na drugiej, długiej linie, na kółku, umocowana była łódka. Wystarczyło tylko odepchnąć ją od jednego brzegu i nurt sam pchał ją do drugiego. Taka właśnie lina omal nie stała się przyczyną naszego drugiego wypadku na Wisłoku. Płynąłem pierwszy i w ostatniej chwili zauważyłem ją. Wisiała nad wodą na wysokości mojej szyi. Błyskawicznie nakryłem się wiosłem Lina prześlizgnęła się po nim i zaczęła drgać nad wodą to w górę, to w dół w rytmie: trata, ta, ta. Wrzasnąłem do Jędrka: UWAŻAJ!!!! i wskazałem przeszkodę. Zobaczył. Wybrał inną taktykę. Wysunąwszy do przodu ręce próbował nimi trafić w rozedrganą linę. Wyglądało to pociesznie, kiedy tak tymi rękoma wywijał: Trata, ta, ta. Szczęśliwie trafił. Uchwycił ją oburącz i chciał przerzucić nad głową, ale nasza prędkość była spora. Nie do końca udało mu się ją utrzymać. Wyrwała mu się z rąk i boleśnie obtarła policzek. Obtarcie policzka to był jedyny efekt tego spotkania trzeciego stopnia z groźną liną. W dalszej drodze już bacznie przyglądaliśmy się brzegom, wypatrując przycumowanych łódek, ale pozostałe liny wisiały już znacznie wyżej.
   Późnym popołudniem osiągnęliśmy Rzeszów. Zatrzymaliśmy się na brzegu dużego zbiornika retencyjnego, wypełnionego mniej więcej w połowie. Było słychać warkot motocykli żużlowych, wnioskowaliśmy z tego, że jest blisko do stadionu żużlowego. Rzeczywiście, kiedy już spakowani udaliśmy się na najbliższy przystanek autobusowy, zobaczyliśmy po lewej stronie ulicy stadion Stali Rzeszów. Po kilkunastu minutach byliśmy już na dworcu PKP. Było ciepłe popołudnie 16 czerwca 1987 roku. Tu, na dworcu w Rzeszowie podjęliśmy kolejną, ważną decyzję, że mimo iż zrealizowaliśmy nasze plany dotyczące spłynięcia rzekami Ropą, Wisłoką i Wisłokiem, wobec zaoszczędzonej sporej ilości czasu, będąc już w tych stronach, spłyniemy jeszcze Sanem, jak się uda, do Przemyśla. Zamiast więc wsiąść do pociągu jadącego do Zielonej Góry, poczekaliśmy na pociąg, który zawiózł nas do Sanoka.

* * * 

Dworzec w Sanoku przypominał nędzną stacyjkę w bardzo prowincjonalnej, zapyziałej miejscowości. Zaniedbana, brudna poczekalnia, jedna, nieczynna kasa biletowa, dwie tablice z rozkładem PKP i PKS. Przed dworcem żadnego autobusu, czy taksówki, a do miasta daleko. Poszedłem poszukać taksówki, Jędrek pilnował bagaży. Kiedy wreszcie ją znalazłem, taksówkarz, ujrzawszy stertę naszych tobołków, powiedział, że powinniśmy raczej poszukać sobie taksówki bagażowej, a on nie ma zamiaru tego wszystkiego wieźć. Dał się przekonać za pomocą odpowiedniej ilości biletów (Narodowego Banku Polskiego, będących prawnym środkiem płatniczym w PRL). Zawiózł nas do Domu Turysty w Sanoku, gdzie ze względu na późną porę dnia oraz na deszczową pogodę postanowiliśmy przenocować. Pokoik był malusi, może z osiem metrów kwadratowych. Umeblowanie stanowiło piętrowe łóżko, przy nim malutki stolik i dwa krzesełka. Z pokoiku wchodziło się do mikroskopijnej łazienki, nie z prysznicem, lecz z wanną a'la „kocioł murzyński”. Nie narzekaliśmy, bo w końcu to i tak był luksus w porównaniu do naszych jednoosobowych namiocików i to bez tropiku, nie mówiąc już o łazience, która po kilku dniach podróży, bardzo nam się przydała. To lokum miało jednak zaletę. Było stosunkowo tanie! Nie zmarnowaliśmy czasu. Pozostawiwszy nasze bagaże w pokoju, udaliśmy się na rekonesans. Zwiedziliśmy Sanok. Najciekawszym miejscem było muzeum mające siedzibę w sanockim zamku. Zadziwiła nas przebogata ekspozycja ikon i innych eksponatów charakterystycznych dla regionu Podkarpacia. Przy okazji znaleźliśmy sobie dogodne miejsce do wodowania. Na szczęście było niedaleko od naszego hotelu. Mogliśmy więc zanieść tam nasze bagaże, nie korzystając z drogich taksówek.

Bilet wstępu do muzeum w Sanoku

   Rano wyruszyliśmy na podbój największej rzeki polskiego Podkarpacia. Mimo całonocnych opadów, tym razem nie doczekaliśmy się wysokiego stanu wód rzeki. Bieszczadzkie zapory, Solińska i w Myczkowcach, skutecznie „zbuforowały” przepływy. Woda w Sanie układała się w górnej strefie stanów średnich, dla nas wręcz idealnie!
   Popłynęliśmy w dół. Najpierw były bardzo charakterystyczne skałki i musieliśmy, niczym na Dunajcu, mocno się napracować wiosłami, by je skutecznie ominąć, potem coraz częściej zdarzały się długie odcinki spokojnej wody, aż wreszcie San się uspokoił i bardzo przypominał nasz poczciwy Bóbr, z tą różnicą, że jednak nurt w nim był bardziej rwący, a sama rzeka szersza i głębsza. Tego dnia udało nam się przepłynąć aż czterdzieści sześć kilometrów. Wykorzystaliśmy wspaniałą pogodę i wiejący od rufy wiatr.

San koło Dynowa. Klasyczny widok

San - widok na góry

   Następny etap z Dynowa, rozpoczęliśmy z lekkim rozdźwiękiem. Jędrek poczuł jakiś nieokreślony niepokój. Złościłem się. Mówiłem: Człowieku, to niepowtarzalna okazja, więcej cię na taki długi wypad  żona nie wypuści samego, a przecież wiesz, że to nasza ostatnia szansa na zrobienie tego Sanu do końca. Jędrek miał wciąż jakieś przeczucia i się upierał, że powinniśmy skrócić spływ i wrócić do domów. Uparłem się, twierdząc, że takich decyzji nie podejmuje się na podstawie jakichś intuicyjnych, irracjonalnych powodów. Popłynęliśmy dalej, ale Jędrek wciąż był niespokojny. W Dubiecku ponownie zostaliśmy zaatakowani przez burzę. Burze na tym terenie charakteryzuje niebywała gwałtowność. Znów, z powodu huku i niemal niegasnących błyskawic nie mogliśmy spać. Rano niepokój Jędrka wzrósł jeszcze bardziej. Popłynęliśmy najszybciej, jak mogliśmy. Spływ zakończyliśmy dwudziestego czerwca, w Przemyślu, skąd pociągiem relacji Przemyśl – Szczecin, udaliśmy się do domu.
   Kiedy wróciliśmy, okazało się, że pierworodny syn Jędrka i Maryli w tym czasie bardzo zachorował i zdesperowana matka, chyba myślami przywoływała męża na pomoc. W dobie, kiedy o telefonach komórkowych nawet nikt nie myślał a i o taki zwykły, stacjonarny było niezwykle trudno, powiadomienie kogoś, kto jest w podróży o kłopotach, było możliwe tylko przez radio. W tamtych czasach często słyszało się nadawane przez nie komunikaty: „Pan taki to a taki, zamieszkały tam i tam, proszony jest o pilne skontaktowanie się z domem w pilnej sprawie rodzinnej”. Taki komunikat najczęściej oznaczał śmierć lub ciężką chorobę w najbliższej rodzinie, więc jeśli powody były bardziej błahe, unikano ich nadawania. Tak więc mieliśmy do czynienia z nieudowodnionym, acz niewątpliwym przypadkiem telepatii. Na szczęście Piotruś wyzdrowiał i wszyscy byli z tego powodu bardzo szczęśliwi.
   Po zweryfikowaniu książeczki, okazało się, że zapracowałem sobie na srebrną odznakę GOK ( Górska Odznaka Kajakowa) i zaliczono mi sześć rzek na odznakę złotą GOK.

* * * 

   Ostatni spływ, jaki zafundowałem sobie w 1987 roku był długi i bardzo, bardzo dla mnie egzotyczny. Postanowiliśmy wyruszyć na wyprawę Bugiem od granicy (wtedy jeszcze z ZSRR) do Warszawy. Nie było łatwo. Organizacją popisała się dotychczas pozostająca w cieniu, pierwsza dama spływów aranżowanych przez Jurka, Jadzia H. Ona też była przodownikiem turystyki kajakowej i potrafiła sprawnie zorganizować wyprawę. Najpierw załatwiła zakładowego żuka do transportu naszych bagaży do Niemirowa, potem troszczyła się o nas przez cały czas trwania imprezy, na koniec zorganizowała sprawne przewiezienie osób i bagaży do domów.
   Nasz sprzęt i większość osobistych rzeczy pojechały właśnie żukiem. My wszyscy, pojechaliśmy czym kto mógł, głównie pociągiem a ostatni etap rozlatującym się autosanem.
   W Niemirowie nie czekaliśmy długo na przyjazd bagaży. Na wszelki wypadek, mieliśmy jednak ze sobą dwa namioty, mogące pomieścić na noc wszystkich ludzi. Nie było nas w końcu aż tak dużo.
   Pierwszego sierpnia stanęliśmy obozem na brzegu Bugu. Złożyliśmy bagaże w jednym miejscu i postanowiliśmy odpocząć po wyczerpującej podróży. Rozpaliliśmy ognisko, na które zaprosiliśmy sołtysa Niemirowa. Wcześniej, ze względu na fakt, że przebywaliśmy w strefie nadgranicznej, musieliśmy się zameldować i uzgodnić z nim miejsce biwakowania. Bardzo się dziwił naszej pasji, ale przy tym okazał się „dusza człowiekiem” zaproponował nam nieodpłatnie spory kosz ziemniaków, a także zsiadłe mleko, jajka i inne wiejskie wiktuały, za które byliśmy mu bardzo wdzięczni. Okazało się, że prywatnie, ów sołtys zajmował się między innymi hodowlą owiec. Zobaczył mojego psa. Średniego pudelka, który jeszcze był w wieku szczenięcym. Nigdy nie strzyżony. Popatrzył na niego i zawyrokował, że ten pies, wygląda całkiem jak owieczka. Jest lato i psu, szczególnie czarnemu jest za gorąco. Sołtys ma specjalne nożyczki do strzyżenia owiec, to go przystrzyże. Przystałem na tę propozycję i pies, w asyście wszystkich dzieciaków, jakie z nami były, poszedł do owczarni na postrzyżyny. Kiedy wrócił, naprawdę sprawiał wrażenie zawstydzonego. Dziwnie się zachowywał, ale widocznie pozostałe dwa psy, Artuś i Omar, zaakceptowały nowy wygląd mojego Tobcia, bo po chwili zachowanie psiny wróciło do normy. Myślę, że potem był mi wdzięczny za tę decyzję w sprawie strzyżenia, bo naprawdę było momentami nieznośnie upalnie.
   Przywiezione kajaki zaczęliśmy montować rano, w dniu, w którym mieliśmy wypłynąć. Pan kierowca, po przenocowaniu w namiocie i po śniadaniu pojechał do domu. Zostaliśmy my i nasze kajaki. Niestety powstał problem. Jak wcześniej pisałem, najpowszechniejszymi w PRL kajakami składanymi były jantary i neptuny. Wprawdzie były z wyglądu bardzo podobne, jednak ich konstrukcje różniły się. Jantary były lżejsze, ale trudniej się je montowało, gdyż dla osiągnięcia sztywności kadłuba, należało bardzo mocno naciągnąć powłokę, co realizowało się za pomocą stelażu. Neptuna montowało się bardzo szybko, gdyż jego stelaż miał specjalne klamry, za pomocą których usztywniało się poszycie. Dodatkowo wzdłuż jego burt zamontowane były dwie komory pneumatyczne, które po napompowaniu, nadawały ostateczny wygląd kajakowi, także go ostatecznie usztywniały. Rzecz w tym, że nie wiadomo z jakiego powodu, jeden z kajaków przywieziono zdekompletowany. Ba! stelaż był od innego typu, a powłoka od innego. Złożyliśmy zatem te kajaki, które były kompletne i zaczęliśmy się wspólnie zastanawiać co zrobić z tym ostatnim. Myśleliśmy długo, i jeszcze dłużej składaliśmy, jednak w efekcie powstał całkiem zgrabny kajak, w którym można było bezpiecznie płynąć. Ponieważ jedna część była od jantara, druga od neptuna, nową konstrukcję ochrzciliśmy: „JAPTUN”, zaś cały spływ zatytułowaliśmy: „Japtunowy Spływ Kajakowy pod trzema psami – BUG'87”

   Pogoda nam sprzyjała. Był piękny, słoneczny dzień i lekki wiaterek zawiewał od rufy. Ostatni raz spojrzeliśmy na charakterystyczne wieżyczki strażnicze z granicy polsko – sowieckiej i odpłynęliśmy. Na brzegu został pomachujący chusteczką, sympatyczny sołtys z gromadką miejscowych dzieciaków. Przed nami było ponad dwieście trzydzieści kilometrów wody i dwa tygodnie urlopu. Czyż to nie piękna perspektywa?
   Nasze pierwsze wrażenia: szeroka, ale bardzo płytka woda. Bug był oznakowany inaczej niż dotychczas uczęszczane przez nas szlaki żeglowne. Były to tyczki powbijane w dno lub usytuowane na brzegu. Prawa tyczka, była zaopatrzona w wiechę skierowaną ku górze, a jej trzon był pomalowany na paski czerwono białe, lewa tyczka była okorowana i bez wiechy. Nazywaliśmy je tak, jak kapitanowie barek: lewy – goły, prawy – wesoły. Najbardziej to bawiło dzieci. Niestety, rzeczywistość szybko zweryfikowała nasze zapędy, aby skracać sobie drogę, ścinając meandry rzeki. Kajaki mają około piętnastu, dwudziestu centymetrów zanurzenia, ale Bug, był jeszcze płytszy! Musieliśmy płynąć zgodnie z wytyczonym szlakiem żeglugowym a i tak trafiały nam się przykosy, które chwytały kajaki, nie mówiąc już o częstych przemiałach.
   Rzeka rozlewała się malowniczo po wielkiej dolinie. Na jej brzegach, w oddali, na wzniesieniach przycupnęły niewielkie miejscowości, bardzo sielsko wyglądające. Niekiedy też pojawiały się plaże, na których licznie gromadzili się plażowicze i chętni zażycia kąpieli w uwaga! Czystej wodzie! My także korzystaliśmy z każdej okazji, by się zamoczyć. Dzieci nie posiadały się z radości.
   Psy, podzieliły między siebie kompetencje i ustaliły hierarchię. Tobcio jako najmłodszy zajmował ostatnie pole, o palmę pierwszeństwa walczyły, już do końca spływu Artuś i Omar. Wydawało nam się, że to Omar został w tej sztucznej sforze szefem. Chyba słusznie, bo był najstarszym psem w tym towarzystwie. Najsilniejszym był Artuś. Tak więc wyraźnie, kiedy odchodziliśmy od kajaków, za ich pilnowanie odpowiedzialność przejmował Art. Pozostałe psy wiernie go naśladowały, do tego stopnia, że kiedy raz poszliśmy po zakupy do nieodległej wsi, pozostawiając dobytek jedynie pod ich opieką, te tak dobrze strzegły naszego dobytku, że nie pozwoliły skorzystać miejscowym ludziom z plaży, na której pozostały nasze kajaki. Nie dopuszczały ich na odległość mniejszą niż sto metrów. Kiedy wróciliśmy, zastaliśmy wściekłych plażowiczów, który mieli do nas pretensje, że zablokowaliśmy im plażę. Przeprosiliśmy ludzi, a psom kazaliśmy schować się w łodziach. Pochwaliliśmy je. Dostały w nagrodę swoje ulubione smakołyki i odtąd, kiedy odchodziliśmy od swojego dobytku, mogliśmy być o niego spokojni. Psy nie dopuszczały nikogo. Co ciekawe. Wszystkie trzy pozostawały na polecenie przy bagażach. Żaden z nich nie wymagał wiązania na smyczy.
   Jadzia zabrała na spływ swoją córkę Sylwię i siostrzenicę Anię. „Geniowatych” było troje: Mama Renia, Tata Genio, syn Boluś i ich ukochany foksterier Omar. Był też Heniek ze swoimi dwiema córkami Agnieszką i Anią, no i oczywiście z nieodłącznym Artkiem. Tak się składało, że jeśli jedna dorosła osoba wzięła do kajaka jedno dziecko, to i tak jedno miejsce w kajaku pozostawało wolne. Wykorzystaliśmy je do wożenia bagaży tych, które były wspólne lub nie mieściły się w kajakach uczestników. Trzeba pamiętać, że psy musiały, choć w nogach załoganta, ale też mieć wygodne miejsce.
   Kajakiem bagażowym, jak go natychmiast ochrzciliśmy zwykle „powoził” Genio, jednak od czasu do czasu dawaliśmy mu odpocząć i zamienialiśmy się z nim miejscami.
   Letni spływ Bugiem to prawdziwa frajda. Woda w rzece jest czysta, a z powodu małego przepływu i wielu płycizn ciepła, toteż kąpieli zażywaliśmy tego roku ile się dało. Ponieważ mieliśmy dużo czasu na przepłynięcie 233 kilometrów, po rozłożeniu ich na etapy, wypadło nam po jakieś dwadzieścia dziennie. Zaplanowaliśmy sobie zrobienie dwóch biwaków wypoczynkowych, to znaczy pozostawaliśmy na tym samym miejscu, także w dniu następnym. Takie biwaki wypoczynkowe potrzebne są do tego, żeby zrobić pranie, urządzić sobie grzybobranie, czy zająć się łowieniem ryb. W trakcie płynięcia próbowaliśmy łowić na spining, ale skutkowało to tylko wieloma zaczepami połączonymi z utratą błystki, przy zerowym rezultacie połowów. Podczas postojów, zdarzało nam się wspólnymi siłami nałowić tyle ryb, że każdy mógł sobie pojeść troszeczkę. Dziewczyny chętniej wtedy niż w zwykły dzień pitrasiły bardziej wyszukane dania niż obsmażana mielonka z puszki z kaszą czy ziemniakami. Renia miała przy tym wręcz nieograniczoną wyobraźnię. Potrafiła w środku lasu na tak zwanym „zadupiu” zagnieść ciasto na pierogi, przygotować doskonały farsz i nagotować tyle smakowitych pierogów, że wszyscy najedli się do syta.

   Raz, kiedy szykowaliśmy z Geniem i Heńkiem wieczorne ognisko, zauważyliśmy ciekawe zjawisko. Najstarszy z psów, Omar uczył najmłodszego Tobcia jak się kopie doły w ziemi. Tobcio nigdy wcześniej tego nie robił. Staliśmy z boku i obserwowaliśmy na czym polega psie nauczanie. Starszy dawał młodszemu przykład jak się to robi. Podszedł do skarpy i zaczął kopać. Zawołał młodszego (jakoś w psim języku) i pokazał mu, że teraz jego kolej. Omar nie był zadowolony z wyników Tobciowego kopania i odgonił go od dziury, żeby znów mu pokazać jak się to robi. Potem nastąpiła zmiana, przy czym za każdym razem Omar bacznie przyglądał się poczynaniom swojego ucznia. Za trzecim razem widać uznał, że lekcja skończona, bo pozwolił adeptowi nowej sztuki doskonalić swoje umiejętności na ćwiczebnej dziurze, a sam zajął się kopaniem obok nowej, swojej. Byliśmy zszokowani tymi obserwacjami. Dowiedzieliśmy się, że psy też mają swoje sposoby nauczania młodzieży. Bardzo żałuję, że zaginęły nam gdzieś zdjęcia dokumentujące to wydarzenie.
   Bug ma wspaniałe koryto. Jest bardzo obszerne. Woda płynie tylko niewielką jego częścią i było widać, że dokonuje częstych zmian swojej trasy. Dzięki bardzo urozmaiconej rzeźbie terenu, nigdy nie nudziliśmy się. Bug dzielił się na dwie lub trzy wstęgi podzielone kępami lub łachami. Niekiedy wybieraliśmy nawet takie wyspy na nocleg. Kiedyś zatrzymaliśmy się na biwak na lewym brzegu rzeki (tak uważaliśmy), gdy podczas obchodu miejsca biwakowania zauważyliśmy, że jest to obszerna, porośnięta drzewami wyspa. Trzeba przyznać, że miejsc biwakowych nad Bugiem było mnóstwo i jeszcze lepsze niż nad Odrą. Tu też nie mieliśmy problemów z chrustem na ogniska, tu też były wyniesione, wyżej położone, suche łąki, na których chętnie rozbijaliśmy nasze namioty.

   Na jednym z etapów przepływaliśmy przez miejscowość Nur. Gdybyśmy wybrali lewą odnogę nurtu, pewnie byśmy tę miejscowość ominęli, ale na szczęście wybraliśmy prawą i zatrzymaliśmy się u podnóża wzgórza, na którym ulokowana była miejscowość. Zostawiliśmy nasze kajaki w jakiejś takiej kamiennej zagrodzie, którą wykonano chyba dla małych dzieci do baraszkowania w wodzie i udaliśmy się w stronę rynku. Po drodze napotkaliśmy malarkę malującą na wzgórzu wijącą się w dole rzekę. Obraz był już wyraźny, lecz malarka twierdziła, że jeszcze nie jest ukończony. Umówiliśmy się więc z nią, że teraz zamówimy ten obraz, a odbierzemy, kiedy da nam telefonicznie znać, że jest gotowy. Zgodziła się nawet wykonać trzy kopie tego obrazu, bowiem Genio, Heniek i ja wyraziliśmy gotowość jego kupienia. Malarką okazała się Pani Bogumiła Ołowska, bardzo wzięta i modna obecnie artystka. Po telefonie od niej pojechałem do Ząbek pod Warszawą, gdzie wówczas ta pani mieszkała i kupiłem dwa obrazy. Dla Genia i dla siebie. Heniek przytłoczony brakiem gotówki, z żalem zrezygnował, ale dla malarki nie było to żadnym problemem, bo ktoś z Kanady zamówił też to płótno, więc nie musiała już robić czwartej kopii. Obraz ten do dziś jest ozdobą mojej sypialni, przypominając mi letnie dni roku 1987.
   Z Nurem mam jeszcze inne wspomnienia. Prosto od sztalugi malarki poszliśmy do baru. Ponieważ było już po godzinie trzynastej, zamówiliśmy sobie coś do jedzenia i po piwie, no może po dwa piwa. Miałem ze sobą chlebak z dokumentami i podręcznymi przyborami. Po zakropionym piwem, bardzo sytym obiedzie, wstałem od stołu i zapomniałem o chlebaku przewieszonym przez
oparcie od krzesła. Przypomniałem sobie o nim dopiero na kolejnym etapie, kiedy dopływaliśmy do Małkini. Oj, miałem kłopot! Prawie całej nocy nie przespałem, myśląc o tym nieszczęsnym chlebaku. Jeszcze miałem w pamięci kłopoty związane z odtwarzaniem dokumentów skradzionych na zimowej Brdzie, a tu kolejny ambaras, myślałem. Pokładałem jednak nadzieję w uczciwość człowieka i się nie zawiodłem. Między Małkinią a Brokiem zatrzymaliśmy się w jakiejś miejscowości, odległej o cztery kilometry od rzeki. Koledzy poczekali na mnie, a ja „motocyklostopem” (zatrzymałem motorower marki jawa, którego
kierowca zgodził się podrzucić mnie do najbliższej miejscowości) udałem się do wsi. Był tam tylko jeden telefon, u sołtysa i to taki na korbkę. Zakręciłem nią i odezwała się telefonistka. Mówię do niej: „Proszę pani, wczoraj płynąłem kajakiem przez miejscowość, której nazwy nie pamiętam. Wiem tylko, że zaczynała się na „U” i miała trzyliterową nazwę”. Chwila milczenia po obu stronach słuchawki i radosny okrzyk z tamtej strony. Wiem, to chyba NUR! Tak, tak, przytaknąłem. Pani telefonistka na to:
- Rzeczywiście na „U”! A o co chodzi?
- Proszę o połączenie mnie z barem w tej miejscowości.
W tej chwili usłyszałem jakieś trzaski i męski głos zapytał:
–Halo, kto mówi?
Przedstawiłem się z imienia i nazwiska, a pan, nie czekając aż skończę, powiedział, że znalazł zgubę i że mogę ją odebrać kiedy chcę, a nazwisko zna z dokumentów.
   Umówiłem się na następny dzień. Wróciłem do grupy i popłynęliśmy do miejscowości Brok, gdzie z powodu moich dokumentów, Jadzia zarządziła dzień przerwy, bym mógł je odzyskać. To nie koniec historyjki. Nazajutrz rano, tak z głupia frant spytałem, czy ktoś zechciałby mi towarzyszyć w podróży do Nura. Zgłosił się Heniek. Poszliśmy na dworzec autobusowy i po chwili jechaliśmy Pekaesem do Małkini, gdzie musieliśmy się przesiąść na inny autobus, jadący do Nura. Już o 11.00 zameldowaliśmy się w barze. Pan barman był bardzo zaskoczony naszym widokiem, ale znając moje dane osobowe, niczego nie musiał się obawiać. Zwrócił mi chlebak z dokumentami, my zaś zaproponowaliśmy mu w dowód wdzięczności sławną socjalistyczną walutę, „połówkę”.

Obraz p.t. „Nur” – B. Ołowska

Pan przystał, ale pod warunkiem, że będziemy mu towarzyszyli. Nie usłyszał odmowy. Potem było jeszcze piwo (na nasze nieszczęście) i musieliśmy uciekać, bo trzeba było zdążyć na powrotny autobus. Pędem wpadliśmy na przystanek, kiedy właśnie nadjechał nasz środek transportu. Wsiedliśmy. Były jeszcze dwa wolne miejsca na tylnej osi jelcza. Zajęliśmy je. Po godzinie piwo zaczęło działać mocno moczopędnie. Do Małkini było jeszcze około czterdziestu minut jazdy wyboistą drogą. Co może się dziać z ludzkim, przepełnionym pęcherzem na wyboistej drodze Nur – Małkinia? Oj działo się, działo! Nie wytrzymałem i przepchnąwszy się przez ciżbę do kierowcy, wyjawiłem mój problem. Zatrzymał się przy jakimś rachitycznym krzaczku dzikiej róży, który udawał las. Ja udawałem, że mnie nie widać, a cały autobus komentując to ze śmiechem udawał, że mnie nie widzi. Heniek skulił się na siedzeniu ściskając nogi i nie wyszedł, bo się wstydził. Potem była Małkinia ze swoimi licznymi przejazdami kolejowymi. Mimo że sobie mocno ulżyłem za tym rachitycznym krzaczkiem róży, napadła mnie druga tura parcia na pęcherz, a Heniek wciąż walczył z pierwszą! Wreszcie autobus zatrzymał się na dworcu. Poczekaliśmy aż wszyscy wysiądą i ciągnąc się z bólu, poczłapaliśmy do dworcowego szaletu, by tam stanąć pod wysmołowaną ścianą dla mężczyzn. Staliśmy tam chyba z dziesięć minut. Do następnego autobusu mieliśmy mało czasu. Nie wiedzieliśmy czy zdążymy na przesiadkę, ale stało się to nam obojętne. Staliśmy pod tą wysmołowaną ścianą dla mężczyzn i czekaliśmy aż skończymy. Zdążyliśmy na przesiadkę. W Broku byliśmy około szesnastej, więc było jeszcze sporo czasu by nacieszyć się wolną chwilą.
   Potem był kolejny etap i kolejna przygoda. Wszędzie tu było daleko, bo jak już pisałem, łożysko rzeki było rozległe, a woda płynęła wąskim korytem, przypadkowo wyżłobionym podczas wiosennego przyboru wody. Skończyły się nam zapasy żywności. Do końca spływu pozostało jeszcze kilka dni, więc uchwaliliśmy, że przy najbliższej okazji musimy koniecznie uzupełnić nasze zaopatrzenie. Z mapy odczytaliśmy, że na tym właśnie etapie będzie najlepiej zatrzymać się w niewielkiej odległości od sporej wsi, a stamtąd autobusem udać się do najbliższego miasteczka i tam zrobić jakieś zakupy, to znaczy kupić do jedzenia, co się da. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Jadzia, ja, Heniek i jakieś dzieci, pojechaliśmy do miasteczka, reszta pozostała na miejscu. Ich zadaniem było z pozostałych resztek ugotować obiad dla całej grupy. Biedacy! Z tego co zostało, nawet najlepsza gospodyni (czytaj Renia) nie umiałaby zrobić niczego sensownego do jedzenia, ale od czego inwencja? Zarządzono zrobienie rekonesansu w najbliższej okolicy, czy aby we wsi nie uda się czegoś kupić. Udało się! Jajka, mleko i bochen wiejskiego chleba. Powrotna droga skusiła zagonem ziemniaków, które bezczelnie komuś podebrano, potem było pole z kapustą, z której też „zwędzono” główkę, albo dwie. Kiedy wróciliśmy, zastaliśmy gotowy obiad i chłopa, stojącego przy przeprawie, zawiadamiającego nas, że wie, że skradziono mu kapustę, ale jeżeli to było z głodu, to niech nam pójdzie na zdrowie! Zrobiło nam się głupio. Przeprosiliśmy i czym prędzej oddaliliśmy się z tego miejsca. Obiad, już prawie zimny, zjedliśmy kilka kilometrów dalej.
   Wyszków stanowił granicę dzielącą wschodnią Polskę od tej warszawskiej. Od tej miejscowości rzeka była już uregulowana i oznakowana bojami, najgorsze, że ludzie stali się jacyś inni, po prostu nieufni i niekiedy nawet wredni. Nasz ostatni nocleg wypadł na wyspie na granicy Zalewu u zbiegu Narwi i Bugu. Potem był trudny etap przez Zalew Zegrzyński do Nowego Nieporętu.

Nowy Nieporęt. Zakończenie spływu Bugiem.

   Ostatnia noc, z rodzaju tych rodem z horrorów, była przespana „zającem” Zmęczeni po nieprzespanej nocy, w obawie przed chuliganami, pospiesznie zwijaliśmy namioty i kajaki. Na szczęście pan kierowca z zakładu Jadzi dotrzymał słowa i przybył o umówionej godzinie. Poszedł spać do jedynego namiotu, który specjalnie dla niego zostawiliśmy, a my w tym czasie załadowaliśmy żuka. Zrobiliśmy to tak, żeby w środku było miejsce dla kilku osób. „Geniowate” pojechali pociągiem, reszta tym żukiem. Było ciasno, niewygodnie, ale wesoło. Wieczorem byliśmy już w Zielonej Górze. Jako pamiątka z tego przepięknego spływu pozostało nam jedno, jedyne zdjęcie i to w bardzo złej kondycji. Po drodze uważaliśmy tylko, żeby nie rozmawiać, kiedy samochód się zatrzymywał, a kontakt z Jadzią, jadącą w kabinie mieliśmy jedynie za pomocą karteczek, na których pisaliśmy krótkie komunikaty, np. SIKU! Albo, KOŚCI BOLĄ!, wówczas żuk się zatrzymywał, a my wyłaziliśmy jak robaki z jego wnętrza, by zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i odrobiny ruchu. Pewnie tym sposobem połamaliśmy wszelkie drogowe przepisy. Jednak nie powiem, kto był kierowcą tego auta. Sami widzicie, że równy był z niego gość!