sobota, 27 lutego 2016

I Początki

   Pierwszą rzeką, w której zamoczyłem wiosło, była Radew. To niewielka rzeka na Pomorzu Zachodnim, wpadająca do Parsęty, ta zaś w Kołobrzegu uchodzi do morza.
   Spakowany zgodnie z wytycznymi kuzyna Rysia, oraz własnymi w tej kwestii doświadczeniami oczekiwałem w punkcie zbornym na zbiórkę uczestników. Była to grupa zielonogórska, spływ zaś ogólnopolski. Początek imprezy wyznaczono w Żydowie.
   Autobus nieco się spóźniał, uczestnicy schodzili się opieszale, w końcu po
godzinie zapakowane na PKS-owski star bagaże wyjechały a w ślad za nimi, autobusem my . Sierpniowy żar lejący się z nieba nie pozwalał oddychać. Mimo pootwieranych okien było duszno. Atmosfera była senna. Zaczynałem żałować, że dałem się namówić. W duchu powstała myśl, że te spływy są mocno przereklamowane. Obserwowałem nowe środowisko. Ludzie wydawali się zżyci ze sobą, mimo że dzieliły ich zainteresowania, wykonywane zawody, zajmowana pozycja w hierarchii społecznej, a nawet wiek. Było jednak wśród nich coś, co w niezrozumiały sposób spajało tę grupę w jedną całość. Tym czymś była wspólna, wielka pasja. Pochłonęła tych ludzi całkowicie. Wsłuchałem się w rozmowy. Zaczynały się zazwyczaj od słów: "Pamiętasz, jak płynęliśmy Hańczą?, Obrą?,( czy jakąś inną rzeką?)". Po jakimś czasie, mimo upału znikła senność, a pojawiło się zainteresowanie nowym, czymś, co czekało na nas tam, w Żydowie. Znikały gdzieś codzienne kłopoty i troski. W ich miejsce pojawiały się emocje związane z początkiem spływowej przygody. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, były iście egipskie ciemności. Lał rzęsisty deszcz. W całej wsi nie znaleźliśmy informacji na temat miejsca zbiórki i rozpoczęcia spływu. Pół godziny błądziliśmy po okolicach, wreszcie zdecydowano: Rozbijamy biwak nad dolnym jeziorem. Łatwo było powiedzieć. Wykonanie okazało się trudniejsze niż sądziliśmy. Szukanie drogi odbywało się w całkowitych ciemnościach, bez jakichkolwiek znaków wskazujących kierunek, na dodatek w stale wzmagającym się deszczu, po dość wyczerpującej podróży, do tego w zupełnie nieznanym terenie. Minęła druga w nocy, kiedy w końcu byle gdzie ( jednak nad jeziorem) i byle jak, byle nie lało się na głowę, ustawiliśmy namioty i wyczerpani zasnęliśmy.
   Obudził mnie śpiew ptaków. Otwieram oczy i od razu jestem nastawiony optymistycznie do życia. Tak nastraja światło płynące przez żółtą plandekę namiotu. Na zewnątrz czekała mnie raczej kiepska aura. Namiot został ochrzczony "Optymistą" i tak już zostało. Obozowisko przedstawiało opłakany widok. Bezładnie i byle jak porozstawiane namioty, pogubione w pośpiechu sprzęty i bagaże, stosy nie rozłożonych kajaków na marnym, kamienistym podłożu...Poranna krzątanina rozpoczęła się około godziny jedenastej. Wszyscy zajęli się przestawianiem namiotów w dogodniejsze miejsca, zaczęto rozkładać kajaki i porządnie, układać je wzdłuż brzegu jeziora. po dwóch godzinach obozowisko było już pięknie urządzone. Zaraz z zewsząd zaczęły dobiegać smakowite zapachy przygotowywanego jadła. Po obiedzie było wspólne grzybobranie, śpiewy i rozmowy, w których z powodu swojej "zieloności" nie brałem raczej udziału. Nazajutrz rano zaczęli zjeżdżać się pozostali uczestnicy, zaproszeni goście i sam komandor. Oficjalne rozpoczęcie imprezy zajęło zaledwie pół godziny. Poznaliśmy trasę, osoby pełniące różne funkcje na spływie, a po kilkunastu minutach byliśmy już na wodzie.
   Pierwszy etap to istna golgota dla początkującego kajakarza. Niezliczone drzewa powalone przez wiatr leżały pokotem, przegradzając wąską rzekę. Przy rwącym nurcie i wąskim , krętym korycie manewrowanie kajakiem , dla wytrawnych było sztuką, a dla nowicjusza wręcz czarną magią, toteż zmoczony od stóp do głów wodą spływającą z wioseł i z gałęzi drzew, także podrapany
gałęziami nadbrzeżnych krzewów, z tonami liści i wszelkiego rodzaju owadów we wszystkich możliwych stadiach rozwoju, w kokpicie, z utęsknieniem wyglądałem końca etapu, klnąc w duchu chwilę, kiedy zdecydowałem się na uczestniczenie w tym "dziwactwie". W końcu upragniona meta! Okazało się, że byłem jednym z niewielu, którym udało się przejść bez wywrotki. Podniosło mnie to na duchu, bo zdałem sobie sprawę, że ci inni, którzy się kąpali byli raczej doświadczonymi wygami, a jednak nie sprostali temu bardzo trudnemu odcinkowi rzeki. Miałem jednak dość i pomyślałem, że najszybciej jak tylko będzie można wrócę do domu. Nie dla mnie takie ekstremalne przeżycia pomyślałem. Nie udało się jednak natychmiast. Biwak ustalono na wyspie pośród bagien. Jedyną drogą łączącą ową wyspę z cywilizacją była rzeka.
No cóż pomyślałem, nie minie mnie kolejny etap. Następnego dnia wyruszamy do Mostowa. Tam, czeka mnie wolność. Niechętnie zacząłem młócić wiosłami znielubioną rzekę. Ta jednak, jakby widząc naszą nieugiętą wolę pokonania jej, spasowała. Koryto stało się szersze na tyle, że drzewa już go nie przegradzały, ponadto rzeka przepływała w większości pośród łąk, a i pogoda zrobiła się
lepsza. Słoneczne ciepło pobudziło nasz optymizm. Wszędzie unosiła się woń skoszonego siana, kiedy wpłynęliśmy w las słychać było śpiewy ptaków i pachniało żywicą. Kajaki zbiły się w grupki i tratwami, leniwie spływały z nurtem rzeki. Nawet pilotom udzieliło się to błogie lenistwo. Do urokliwego, leżącego nad sztucznym zalewem Mostowa dotarliśmy pod wieczór. Gdy wyszedłem na brzeg zmieniłem decyzję. Zostanę. To postanowienie zasadniczo
wpłynęło na późniejsze moje życie. Okazało się w dalszej części spływu, że oglądany świat z nowej perspektywy jest inny, lepszy, właśnie taki, jaki sobie wymarzyłem. Powoli zaczynałem wsiąkać w społeczność wodniacką. Codzienne konkursy i imprezy, nawet ta zwana" Chrztem wodniackim", powodowały, że zabawa nabierała nowego smaku. Podczas płynięcia oddychałem czystym
powietrzem przepojonym bukietem najcudniejszych woni. Panująca wokół cisza z rzadka przerywana śpiewem ptaków i cykaniem świerszczy, koiła skołatane nerwy. Wieczorne ogniska ze śpiewami i starymi wodniackimi gawędami dopełniały obrazu. Właśnie spełniały się moje młodzieńcze marzenia o przygodzie. Mojego szczęścia nie mogły przysłonić niewygody życia obozowego,
niepogoda a nawet mnożące się przeszkody na krętej rzece. Zajęty dotąd wewnętrznymi sporami nie zauważyłem, że żyjący obok ludzie są jakby dla mnie milsi, jakby bardziej bezpośredni. Oni byli tacy sami, to ja się zmieniałem. Stawałem się jednym z nich. Przestawałem być szczurem lądowym stawałem się Wodniakiem, którym jestem do dziś.
   Wrócę do pierwszego etapu. Borykałem się na nim z niezliczonymi meandrami, usiłując je pokonać w miarę dokładnie. Kiedy po raz kolejny zaliczyłem krzaki, podpłynął do mnie Heniek i życzliwie wytłumaczył jak podejść do zakrętu na wąskiej rzece, gdy dysponuje się starym kajakiem bez steru. Najpierw była to teoria, potem przeszedł do lekcji poglądowej, łącznie z wpłynięciem w nielubiane przez wszystkich krzaki. Poskutkowało. Przestałem się miotać i bardziej regularnie brałem zakręty. Od tej pory pozwalałem Heńkowi instruować się tak często, jak tylko sobie tego życzył, mimo, że po czterech etapach opanowałem już technikę sterowania kajakiem. Teraz chłonąłem inną wiedzę. Starałem się
zaobserwować jak zachowują się doświadczeni kajakarze w sytuacjach grożących wywrotką. Stwierdziłem, że każdy ma swój własny sposób i nie da się z tych obserwacji wyciągnąć żadnych wniosków. Nieoceniony Henio, dając upust swojej elokwencji ( gderanie, utyskiwanie i nauczanie leżało w jego naturze), wyjaśnił mi natychmiast jak się podchodzi do przeszkody i że przedtem
należy "poczytać wodę". Trudno pomyślałem i tego abecadła trzeba się będzie nauczyć. Henio wytrwale patronował moim poczynaniom, narzekając przy tym na wszystko, co mu się nasunęło na myśl. Innym te utyskiwania przeszkadzały, mnie bawiły i pomagały bezboleśnie, stopniowo przeistaczać się z nękanego
miejskim zgiełkiem szczura lądowego w otulonego nadwodną ciszą marynarza. Wyrzekania mojego "wychowawcy" tyczyły się zwykle różnych niedociągnięć natury ogólnej. Przepływaliśmy kiedyś przez obumarły las. Las ten, mimo że obumarły stanowił dla nas swoistą atrakcję. Wystające z wody kikuty drzew, poopalane pnie i bezmierna, porażająca cisza nie zmącona nawet cykaniem
wszędobylskich świerszczy sprawiały niesamowite wrażenie. Myślę, że wiele osób płynąc w takiej scenerii myślało o tragedii, która tu kiedyś się zdarzyła. Henio podszedł do problemu fachowo. „Czy rzeczywiście nie ma miejsca w Polsce, gdzie istniałaby nieskalana przyroda?” - powiedział. Podpowiadam mu więc, że może piorun spowodował pożar, a wezbrana woda i padający deszcz, same poradziły sobie z ogniem. Henio nie dał się zbić z tropu. Ty mi tu nie
zamydlaj! Ja już dobrze wiem jak zachowują się ludzie! Pewnie wpadli tu na niedzielę swoją syrenką jacyś pożal się Boże turyści i rozpalili ognisko. Potem sobie pojechali, a wiatr rozdmuchał nie dogaszony ogień i gotowe! Znam ja już tych gagatków! Uśmiechnąłem się tylko i pomyślałem, że Henio ma specyficzny dar sprowadzania na ziemię nawet najbardziej niepoprawnych marzycieli. Długo, nawet kiedy już sam mogłem instruować nowicjuszy, nie odrzucałem rad nadal chętnie pouczającego mnie "profesora". Bywało, że spotykaliśmy się na szlaku, wówczas musiałem wysłuchiwać Heniowych tyrad, co sprawiało mu ogromną satysfakcję, mnie zaś nie czyniło żadnej szkody. Tak też z wiedzą nawigacyjną zdobyłem pierwszego spływowego cicerone. Nie zdążyłem okazać mu swojej wdzięczności, gdyż Henio przedwcześnie, już dawno temu odszedł w Smugę Cienia.
   Innym ciekawym "egzemplarzem" spotkanym na Radwi był pan, który przeszedłszy przed rokiem poważną operację chirurgiczną, zdecydował się spędzić urlop na wodzie i to jeszcze nie sam a w towarzystwie trojga swoich dzieci, które aczkolwiek już na tyle samodzielne, że mogły się same ubrać umyć i ustawić namioty, to jednak wymagały ojcowskiego oka. Pierwsza przeszkoda pokonała walecznego tatę, który straciwszy okulary, stracił wzgląd na latorośle. Pan się nie załamał. Nic nie widząc płynął nadal naprowadzany głosem przez najmłodszą córkę, towarzyszącą mu w kajaku. Panu, po stracie okularów wzmocniły się inne zmysły. Kiedyś płynę sobie i słyszę za sobą głos córki pana „Kaczora”, jak go nazwaliśmy. Tata - trochę w lewo! Teraz trochę w prawo. Tata
płyniesz prosto na drzewo! Zaraz potem było słychać plusk wody i mamrotanie wyplątującego się ze zwałki "Kaczora". Trzeba przyznać, że mimo wszystko Pan wytrwał do końca, zaliczając w tym czasie nieprawdopodobną ilość wywrotek i zaplątań w przeszkody. Nigdy od nikogo nie chciał pomocy. Na jeden etap
przed końcem spływu, zawiadomiona o nieszczęściu męża "Pani Kaczorowa" przywiozła mu zapasowe okulary. Ten przetarł z namaszczeniem szkła, i je założył. Uradowany rozejrzał się dookoła, uściskał żonę i zawołał: „Teraz ostatni etap to dla mnie fraszka!”
   Osobny rozdział spływowej historii stanowiły dzieci. Myślę, że żaden inny wypoczynek nie daje maluchom tyle radości, co wczasy spędzone na wodzie. Rodzice, wbrew pozorom, wcale nie mieli ze swymi pociechami kłopotu. Ich opieka często sprowadzała się tylko do ubierania, przebierania i układania do snu, bowiem z natury sympatyczne skrzaty stawały się od samego początku publiczną własnością spływu. Tu nasuwa mi się na myśl 3-letni "Parapecik",
nazywany tak od słowa, którym określał aparat fotograficzny. To niezwykle sympatyczne dziecko podbiło sobie serca wszystkich, łącznie z "Jego Wysokością" Komandorem, znanym z surowości i przestrzegania zasad dyscypliny spływowej. Dzieciak hasał na biwaku ze wszystkimi, angażując kogo się dało do swoich najwymyślniejszych zabaw. Było wielu chętnych do odgrywania roli wierzchowca, samolotu a w wodzie okrętu. Rodzice "Paraprcika"często gniewali się na synka, że znika gdzieś, a on bezpiecznie przebywał pod okiem innych opiekunów, pojadając sobie placki ziemniaczane lub ulubioną przez niego grochówkę. Jego odzywki w rodzaju: "Widziałeś, jak dawałem do biwangu!" przyprawiały o serdeczny śmiech nawet największych ponuraków. Tak rozweselał wszystkich "Parapecik", którego prawdziwego imienia nawet nie zdołałem poznać.
Neofici klęczący w kojcu

    Największym przeżyciem dla nowicjusza jest pasowanie na wodniaka zwane też „chrztem wodniackim”. Każdy, kto chce przeistoczyć się z pospolitego szczura lądowego w prawdziwego wilka rzecznego, musi przez to przejść.
Przygotowania do tego wydarzenia rozpoczęły się już na przedostatnim etapie. W Budzistowie, gdzie kończyliśmy nasz spływ, pan Stefan, najsympatyczniejszy i najbardziej obrotny z zaopatrzeniowców spływowych, gromkim głosem obwieścił, że na nasz biwak przybędzie dziś władca wszech mórz i oceanów oraz
król wód śródlądowych, jego wysokość Neptun wraz z małżonką oraz towarzyszącą im świtą wodników, rusałek i diabłów morskich. Każdy, kto dotąd nie ochrzczony pływał, ma teraz paść do nóg jego wysokości i błagać o nadanie mu imienia oraz glejtu na wszelkie wody. Kto zaś zajęcze serce mając ulęknie się majestatu władcy i tchórzliwie skryje się przed jego obliczem, nie otrzyma zgody na obcowanie z naturą i zyska miano „śmierdzącego padalca”! Tuż po
tym ogłoszeniu, przy ogromnym wrzasku i tumulcie czynionym
przez świtę, przypłynął rzeką od strony morza sam Neptun.
 
 Neptun i Prozerpina

Jego groźnie wyglądająca postać odziana w ubiór godny króla, górowała nad pozostałymi osobami w orszaku a lśniąca w przedwieczornym słońcu broda w marchewkowym kolorze dodawała mu powagi, czci i majestatu. Jego piękna żona Prozerpina przyćmiewała blaskiem urody wszystkie istoty płci pięknej i była również obiektem powszechnego uwielbienia.
    Neofici spędzeni do specjalnego kojca, na klęczkach z niepokojem spoglądali na zbliżający się orszak. Oni wiedzieli, że to, co ich czeka, nie będzie przyjemne, jednak strach przed nadaniem miana „śmierdzącego padalca” zatrzymał wszystkich na miejscu. Przybyłych gości przywitał pan komandor. Neptun uderzywszy w ziemię trójzębem obwieścił wszem i wobec swą przychylność ku nam i zasiadłszy na tronie wysłuchał próśb komandora by ochrzcił nowicjuszy. Władca mórz łaskawie wyraził zgodę, zleciwszy przedtem swoim diabłom
przygotować delikwentów dobrze do uroczystości. Te zaraz rzuciły się gorliwie wykonać rozkazy i nakarmiwszy nas darami bagien, napoiwszy miksturą z octu, dżemu i musztardy, podaną w pucharze ze starego kalosza, ogolonych ( sterem) i wykąpanych w błocie, rzucały nas pojedynczo przed oblicze Pana Wód, każąc najpierw ucałować duży palec u prawej nogi Prozerpiny, sprytne diabły
wykorzystywały moment, kiedy w tym poddańczym geście wypinało się pupę i waliły w nią pagajami.
Potem należało oddać pokłon Neptunowi. Klękało się przed nim na jedno kolano, a ten uderzywszy trójzębem w prawe ramię mówił: Nadaję ci prawo do pozostania w społeczności wodniackiej. Ciesz się wodą, słońcem i powietrzem. Chrzczę cię imieniem... ( mnie nadano SZPUNT). Po tej ceremonii diabły porywały z klęczek nowego wodniaka i powierzały jego losy nurtom rzeki
(oczywiście pod czujnym okiem spływowych ratowników). Tak to ze zwykłego lądomana przedzierzgnąłem się w wolnego od trosk życia codziennego, zapalonego wodopływa.
   Trzeba jeszcze uzupełnić obraz , przedstawiając sylwetkę mojego kuzyna Rysia, który tak wytrwale namawiał mnie do wodniackiego życia. Rysio był człowiekiem o równej ilości wad i zalet. Do zalet trzeba zaliczyć jego szczególne poczucie humoru i fakt, że akurat, kiedy był wesoły, trzeba było użyć nie lada sztuki, by go wyprowadzić z równowagi. Minęło już wiele lat, a historyjki z Jego udziałem wciąż są opowiadane wśród turystów i krążą jako dowcipy.
   Kiedyś, na Parsęcie, płynąc w potwornym upale na utworzonej z trzech kajaków tratwie, zapragnęliśmy napić się czegoś dobrego. Szczęśliwym trafem właśnie przepływaliśmy koło sporej wsi. Górująca nad lasem wieża kościelna zapowiadała, że we wsi jest co najmniej sklep. Dobiliśmy do brzegu. Pierwsza z
rzędu chałupa. Pytamy pracującą w ogrodzie kobietę o sklep. Ta mówi, że owszem, jest ale czynny dopiero po 16.00. Przełknęliśmy gorycz zawodu. Nasze pragnienie osiągnęło apogeum. Rysio wpadł właśnie na genialny pomysł, by ugasić je mlekiem. „Pewnie jest tu do ciorta jakaś krowa w tej wsi” powiedział. Kobieta zareagowała błyskawicznie, widząc w nas potencjalnych klientów, zaprosiła do chałupy. Przyjemny chłodek wnętrza domu sprawił, że nasze
zainteresowanie beczką oranżady spadło. Tymczasem zbawczyni targała właśnie z piwniczki sześciolitrową bańkę wspaniałego, pełnotłustego mleka. Szybko policzyła, że skoro jest nas sześcioro, to na każdego wypadnie tylko po litrze a widząc nasze głupie miny natychmiast odwołała się do wieku i doświadczenia starszego człowieka, czyli Rysia. Rozpocząłem ja, wypijając duszkiem zawartość półlitrowego kubka. Przyznam, że po wypiciu duszkiem takiej ilości jakiegokolwiek płynu zazwyczaj nie decyduję się na repetę, tym razem było inaczej. Wypili wszyscy ( nawet Ewa, która, jak twierdziła, po raz pierwszy w życiu wypiła tyle mleka na raz). Gościnna gospodyni jęła zapraszać nas do powtórzenia, naszym zdaniem i tak już wielkiego wyczynu. Patrzyliśmy więc
jedno na drugie i parskaliśmy śmiechem, tylko Rysio, jako „starszy człowiek” musiał zachować powagę, co zresztą przychodziło mu coraz trudniej. Gospodyni, oceniając szybko sytuację zagadnęła Rysia: „Tym młodym to ja się nie dziwię. Palcem im kiwnąć a już pokładają się ze śmiechu, ale pan, taki poważny, dojrzały
mężczyzna powinien wypić więcej tego mleka” Rysio skwapliwie nalał sobie drugi kubek. Delektował się tym mleczkiem przez dobre dziesięć minut odstawiając przy tym istną pantomimę. Jego twarz, gdy patrzyła nań chłopka, wyrażała niebiański zachwyt, gdy ze zgrozą w oczach obserwowała go Ewka, jego twarz wyrażała bezgraniczne obrzydzenie, patrząc na mnie przedstawiał wielką odwagę, a w ogóle to parskał i śmiał się w kubek do rozpuku. Widząc co się dzieje, chcąc pomóc kuzynowi, nalałem sobie w drugi kubek. To spowodowało tak nieokiełznany wybuch wesołości nas wszystkich, że zdezorientowana gospodyni też zaczęła się śmiać, nie przestając jednak ani na chwilę nas agitować do wypicia reszty mleka. W końcu Rysio, udając nienasyconego wypił około dwóch litrów, powodując zachwyt w oczach chłopki a w nas wzbudzając podziw pomieszany z uczuciem litości. Dowlekliśmy się
jakoś do kajaków, co skwapliwie wykorzystała Ewka rzucając się z pasją na miętowe cukierki, by jak najszybciej zabić, jej zdaniem przykry smak. Ociężali powłaziliśmy do kajaków i już licząc wyłącznie na nurt rzeki spokojnie spływaliśmy do biwaku. Zawsze, kiedy na którymś ze spływów spotykali się Rysio i Ewka, ta niezmiennie pytała go: Rysiu, nie napiłbyś się mleczka?, na co
Rysio odwracał z obrzydzeniem głowę i krzyczał: Ohoooo!. Wszystkich to bawiło.
                                                        Tratwa
   Innym razem, w Karlinie wpadliśmy wygłodniali do obiecującej knajpki na obiad. Kelnerki widząc wchodzących do Sali „obdartusów” i „półgolasów” nie przestały być uprzejme. Kolejno podchodziły do naszych stolików i z miłym uśmiechem przyjmowały zamówienia. Jedna z nich podeszła i do nas. Zaproponowała, jej zdaniem znakomite pierożki z mięsem i kapustą. Głodny Rysio z błyskiem w oczach spytał tylko ile tych pierożków wchodzi na porcję, a otrzymawszy odpowiedź, że cztery, natychmiast zamówił dla siebie trzy porcje. Za chwilę w drzwiach kuchni pojawiła się kelnerka niosąc wielki, ogromny półmisek pierogów. Było ich rzeczywiście tylko dwanaście, każdy z nich jednak wielkości kowalskiej pięści. Wszystko to polane dużą ilością tłuszczu i posypane zasmażaną bułeczką. Wyglądało to bardzo apetycznie, atoli niemniej przerażająco! Na sali zapanowała cisza. Wszyscy ze zgrozą wpatrzeni w półmisek zgadują, dla kogo ta porcja?. Sam sprawca zajścia w popłochu oglądał się za swoją czapką, chcąc cichaczem czmychnąć, rzucił siostrze portmonetkę z pieniędzmi, wstał i patrzy na wyjście, do którego jest jednak daleko, a kelnerka
wyraźnie zmierza do naszego stolika. Rysio poddał się. Usiadł na swoim miejscu i skromnie spuściwszy oczy, czekał aż kelnerka się oddali. Po pierwszym szoku sala zawrzała. Wszyscy podchodzili, żeby się upewnić czy aby na pewno Rysio to zamówił i czy wszystko zje. Ten zrazu przybrał pozę bohatera, wypinając dumnie
pierś, jakby wisiał na niej z tuzin medali i hardo odpowiadał: „Ja zamówiłem, a co nie wolno?” W miarę jedzenia, gdy stwierdził, że jego brzuch zapełnia się nieproporcjonalnie szybciej niż znikają z półmiska pierogi, spuścił nieco z tonu aż w końcu gromkim głosem, naśladującym znanego w latach siedemdziesiątych w Polsce polityka wrzasnął na całą salę: „POMOŻECIE?” Jak to się stało, że mury wytrzymały tę salwę śmiechu, nie wiem. Koto żyw, nie wyłączając obsługi pękali ze śmiechu, ale pomagali. Do dziś owa micha pierogów służy jako porzekadło: „dosiadł się jak Rysio do pierogów” i jako przestroga:
”Uważaj, bo będziesz prosił o pomoc jak Rysio do pierogów”.
   Przy jednym z ognisk, po odśpiewaniu „smęcioch” i „uciechot” nagle zapadła cisza. Rysio skwapliwie wykorzystał moment i strzelił zagadką: Co to jest – górka, dołek, górka, dołek, dołek, dołek, górka? Wszyscy kombinują: Może Sudety, nie; Może Karpaty, nie; Wzburzone morze, nie, to co u diabła zniecierpliwił się jeden ze zgadywaczy – To kanapa mojej cioci z Żagania! Zahuczał gromki śmiech. Ciocia z Żagania i jej pagórkowata kanapa stały się sławne na całą Polskę, bo echo Rysiowego dowcipu ponieśli śmiechem uczestnicy spływu do Darłowa, Słupska, Warszawy, Krakowa, Poznania, Bydgoszczy, Bielska Białej, Jeleniej Góry i Zielonej Góry. Do pełnego skreślenia sylwetki mojego kuzyna dodam, że kiedy okazywało się, że coś jest nie zrobione, Rysio niezmiennie mówił:” W wolną sobotę się zrobi”. Na co dzień zaś był nieznośnym guzdrałą i zazwyczaj jako ostatni opuszczał biwak.
Rysio, Jola i ja - grający na gitarze

  Nie sądźcie więc, że charakter osobnika zwanego Rysiem był kryształowy. Rysio bywał zdenerwowany. Wówczas lepiej było nie zbliżać się do niego na odległość mniejszą niż bezpieczna, bo „pioruny” i „ciorty” którymi ciskał, miały wtedy straszliwe oblicza a ich zasięg stanowił zwykle krąg o promieniu co najmniej kilkunastu metrów.

„A kiedy mi przyjdzie do Hilo wziąć kurs, (wymawia się: Ailo)
Zostawię swą duszę wśród zielonych wzgórz.
Zmęczone me ciało niech spocznie na dnie,
Ukoi się w falach i w ostatnim śnie.”
( cyt.szanta p.t. „Stara Latarnia”)
   Rysio odszedł do Hilo w styczniu 2003 roku.

piątek, 26 lutego 2016

Wstęp


   Minęło kilkanaście lat nim zdecydowałem się na napisanie tych wspomnień. Ostatecznie skłonił mnie do tego fakt, że coraz częściej spotykałem się z przyjaciółmi ze spływów kajakowych na cmentarzu, przy okazji pożegnania kogoś z nas, kto odchodził na drugi brzeg rzeki życia. Postanowiłem ocalić od zapomnienia wspomnienia o tamtych czasach, bądź co bądź czasach mojej młodości. Materiały zdjęciowe, które posiadałem były w opłakanym stanie. Z góry przepraszam wszystkich za złą ich jakość,gdyż nie mógł już im pomóc nawet Photoshop. Starsi czytelnicy zrozumieją, młodzi, którzy nie zawsze wierzą w nasze opowiadania, może z tej książki dowiedzą się czegoś nowego, czegoś co zachęci ich do uprawiania czynnie turystyki, a tej wodniackiej w szczególności. Opowiadania obejmują okres mojej aktywności kajakarskiej, przypadający na lata 1979 – 1991.

 Spływ kajakowy

   Turystykę wypiłem chyba z mlekiem matki. Uprawiałem różne jej formy, nim dotarłem do turystyki wodnej. Przed kajakową broniłem się zawzięcie i wytrwale przez trzy lata. Potem uprawiałem żeglarstwo i turystykę motorowodną.

   Kajakarzem był mój kuzyn Rysio, toteż przy każdej możliwej okazji przypuszczał na mnie ataki, chcąc zachęcić do takiej właśnie formy wypoczynku. Stosowałem zabiegi w postaci uwypuklania walorów turystyki pieszej górskiej, czy kolarskiej, umniejszając jednocześnie wartość kajakowej, o której przecież nie wiedziałem zbyt wiele. Kuzyn okazał się jednak bardziej wytrwały niż przypuszczałem, bo kiedy w 1979 roku stanąłem przed dylematem, gdzie i jak spędzę urlop, przypuścił generalny szturm. Natychmiast pojawiły się na stole spływowe pamiątki, fotografie, plakietki, proporczyki, wreszcie wykonane różnymi technikami i z dużą pomysłowością wspaniałe bibeloty z korzeni, gałęzi, kory brzozowej lub kamieni rzecznych. Znalazły się też mapy i opisy tras kajakowych. Po przejrzeniu tego wszystkiego nieco zmiękłem, a kiedy wysłuchałem opowiadań o spływowym życiu, zwyczajach, o przyjaźniach, a także o wrażeniach, jakich można doznać tylko w tak bezpośrednim kontakcie z przyrodą, jak czynią to turyści wodni, byłem już prawie kupiony. Miałem w zanadrzu jeszcze ostatni argument, że przecież trzydzieści i więcej kilometrów dziennie, to kawał drogi, a ja pamiętam, że kiedyś wypożyczyłem na jeziorze kajak i próbowałem dopłynąć do jego końca, a miało tylko trzy kilometry długości. Po przepłynięciu mniej więcej połowy odpuściłem, bo byłem tak zmęczony, że o kontynuowaniu rejsu nie było mowy. Oddałem kajak w przekonaniu, że można nim pływać tylko rekreacyjnie w odległości nie większej niż pięćset metrów od przystani. Kuzyn wysłuchał mojego koronnego argumentu i rzucił propozycję, bym spróbował raz. Jeśli stwierdzę, że pływanie absolutnie mi nie odpowiada, będę mógł wrócić nawet z połowy trasy a on zaopiekuje się moim bagażem i sprzętem. Ustąpiłem. Taki był początek tej historii wiosłem pisanej na wodzie.